Amerykańska decyzja o anulowaniu rocznej pomocy finansowej i wojskowej dla Egiptu wyrażać miała niezadowolenie Stanów Zjednoczonych z rządów armii. Przez dziesiątki lat dyktatury Anwara Sadata i Hosniego Mubaraka opierały się na wsparciu militarnym USA i fakt ten nigdy nie przeszkadzał kolejnym decydentom w Białym Domu. Nagła zmiana frontu nie spowodowała paniki w Kairze, bo na horyzoncie natychmiast pojawił się stary-nowy gracz: Kreml. Od czasów Gamala Nasera, który w latach 1954–70 budował siłę swego kraju na radzieckiej pomocy, Rosja cierpliwie czekała na możliwość odzyskania utraconych wpływów. Teraz Barack Obama znacznie ułatwił zadanie. Miejsce eskadr F-16 zajmą przypuszczalnie eskadry samolotów Su oraz Mig, zaś wzdłuż południowych wybrzeży Morza Śródziemnego krążyć będą kosztowne statki rakietowe zbudowane w rosyjskich stoczniach. Według doniesień katarskiej telewizji Al-Dżazira, miliardowe rachunki za te usługi i dostawy pokryje Arabia Saudyjska. Ma ona na pieńku z Waszyngtonem, bo została odsunięta od udziału w negocjowaniu porozumienia z Iranem, stanowiącym dla Saudyjczyków zagrożenie pierwszego stopnia.
W połowie listopada pojawili się w Kairze szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow oraz Siergiej Szojgu, minister obrony Federacji Rosyjskiej. Dłużej zabawił nad Nilem także szef moskiewskiego wywiadu wojskowego, co już nie wygląda na zwyczajną kurtuazyjną wizytę. Amerykański sekretarz stanu John Kerry pojawił się w Egipcie niemal natychmiast po wyjeździe Rosjan. Żadna ze stron nie ogłosiła komunikatu o przebiegu rozmów.