Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Przybysze z krainy prince polo

Polacy z Islandii

Polacy starają się tu być widoczni. Flatteyri, fiordy zachodnie. Polacy starają się tu być widoczni. Flatteyri, fiordy zachodnie. Rafał Milach
Najpierw Islandię podbił polski wafelek. Potem osobiście Polacy. Są dziś najliczniejszą mniejszością narodową na wyspie.
Iza i Tomek Chrapkowie, współzałożyciele Projektu Polska.isRafał Milach Iza i Tomek Chrapkowie, współzałożyciele Projektu Polska.is
Grzegorz Chaberka pracuje w przedszkolu w Hafnarfjordur.Rafał Milach Grzegorz Chaberka pracuje w przedszkolu w Hafnarfjordur.
Kasia Rabęda, współzałożycielka Polskiej Szkoły im.Janusza Korczaka przy Ambasadzie RP w Reykjaviku.Rafał Milach Kasia Rabęda, współzałożycielka Polskiej Szkoły im.Janusza Korczaka przy Ambasadzie RP w Reykjaviku.
Kamil Kluczyński. Przyjechał na Islandię studiować ekologię.Rafał Milach Kamil Kluczyński. Przyjechał na Islandię studiować ekologię.

Półnago o wiele łatwiej się rozmawia – para nad wodą unosi się jak nad garnkiem z gotowaną na wolnym ogniu zupą, a Tomkowi wystaje z niej tylko głowa. – W basenie znikają bariery i jesteśmy równi – wynurza się i idzie w kierunku oceanu, skąd, przepłynąwszy kawałek, wraca po chwili. Te kilka minut wystarczy, żeby kości zdrętwiały z zimna i krew zaczęła krążyć. W Reykjavíku jest kilka stopni na plusie, a informatykowi z Częstochowy za 20 minut skończy się przerwa na lunch.

Tomek przyjechał na Islandię pięć lat temu z Izą, obecnie żoną. Mają po 30 lat i pracę w swoich zawodach. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej Tomka pytano, czy ma alergię na psy i czy pije alkohol, upewniając się, że będzie się należycie integrował z kolegami z pracy. Na basen chodzą kilka razy w tygodniu, bo to tutaj taki zwyczaj.

Ciepłej wody jest na tej wyspie pod dostatkiem, a gorące źródła to o wiele więcej niż tylko relaks. To miejsce oficjalnych spotkań, wymiany informacji i życia towarzyskiego. W samym Reykjavíku jest ich siedem, otwartych codziennie średnio od 6.30 do 22, tak że każdy ma szansę zdążyć. Przychodzi się tutaj samemu przed pracą, ze śpiącym dzieckiem w wózku, niemowlętami w pływaczkach, na randki i na spotkania biznesowe. Są tacy, którzy latami zjawiają się o tej samej porze i siadają zawsze w tym samym miejscu, jak w kościelnej ławce.

Mańana północy

Polacy są najliczniejszą mniejszością narodową na Islandii. Na 300 tys. mieszkańców wyspy jest ich 10 tys., co stanowi 40 proc. wszystkich cudzoziemców. Wiele informacji w budynkach użyteczności publicznej – nie wyłączając basenów – poza islandzkim i angielskim, pisanych jest po polsku. Przed kryzysem ekonomicznym z 2008 r. Polaków było tutaj znacznie więcej, ale wielu straciło potem pracę. Część z nich została bez zatrudnienia, ale z zasiłkiem i mieszka tu dalej, poszerzając kręgi bezrobotnych.

Elva, 38-latka z Hafnarfjörður, kilka kilometrów od Reykjavíku, pracuje w przedszkolu i ma zawsze w swojej grupie jakieś polskie dzieci. Aklimatyzują się dobrze i szybko uczą islandzkiego. Z rodzicami jest różnie – albo mówią płynnie, albo nie komunikują się w żadnym obcym języku. Każdy na Islandii bliżej lub dalej zna kogoś z Polski, a niektórzy nawet pojedyncze słowa. Wcześniej z krajem nad Wisłą kojarzono dwie rzeczy: wafelek prince polo i porcelanę z Bolesławca. Elva ma w swojej kuchni na poddaszu sporą zastawę polskiego producenta z charakterystycznymi kropkami na granatowym tle, bo od lat w Reykjavíku jest sklep, gdzie można ją kupić.

Jeśli chodzi o batonik, to w miesięczniku „The Reykjavík Grapevine” Guðmundur Björnsson pisze, że Polacy kupowali od Islandczyków śledzie, a oni od nich wódkę, drewno i prince polo właśnie. To jego dziadek sprowadził wafelek tutaj w 1955 r. i przez kolejne lata był to jeden z niewielu dostępnych przysmaków z zagranicy, na równi z coca-colą. W latach 70. każdy Islandczyk zjadał średnio kilogram prince polo rocznie. Mama Elvy wychowała się na tym wafelku i dobrze pamięta, jak w latach 90. producent zmienił opakowanie i konsumenci przez długi czas nie mogli się do niego na powrót przekonać. Teraz w Reykjavíku jest polski sklep, towarzystwo fotograficzne, portal informacyjny, szkoła i kawiarnia prowadzona przez Polaków. 10 tys. osób – to jak małe polskie miasteczko.

Ja dojechałem o jedną literę za daleko – Grzesiek, rocznik ’81, pięć lat temu wyjechał z Olkusza. Też mieszka w Hafnarfjörður i na basen chodzi codziennie przed pracą. Miał wyjechać do Irlandii, bo to był wtedy główny cel emigracji zarobkowej, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Pierwszą pracę znalazł po dwóch godzinach, a mieszkanie po tygodniu. Zaczął od wymiany rur wodociągowych i czuł się – jak mówi – jak Alicja w Krainie Czarów. Nowo przyjezdnym mówiło się wtedy „idź tam, gdzie są dźwigi”, bo przed kryzysem miasto rozbudowywało się w szalonym tempie i tam dostawało się pracę z marszu.

Teraz też ma się wrażenie, że Reykjavík i Hafnarfjörður są wielkimi placami budowy, ale to podobno nic w porównaniu z widokiem sprzed 2008 r. Wiele budynków w stanie surowym stoi zamkniętych, bo obecnie mało kogo stać na kupno własnego mieszkania. Grzesiek jest polonistą po UJ, mieszka sam i krótko po epizodzie z rurami zaczął pracę jako wychowawca w przedszkolu.

 

 

Tutaj to atut, że jestem mężczyzną – siedzi nad brzegiem morza i bawi się odłamkami lawy, której tu wszędzie pełno. Wieje od morza, zimne słońce świeci nisko nad horyzontem, a on nawet nie zapina cienkiej kurtki. Przedszkole, w którym pracuje, wykorzystuje metodę zwaną Hjalli, która odseparowuje chłopców od dziewczynek, bo zakłada, że każda z płci już w pierwszych latach rozwoju ma inne potrzeby i nie można wtłaczać dzieci na tym etapie w określone role społeczne. Upraszczając: chłopcom pozwala się szyć sukienki dla lalek, a dziewczynkom rozkręcać radia.

Na początku pracy Grzesiek znał może ze 40 zdań po islandzku i umiał dzieci zapytać jedynie, czy chcą mleka. Teraz mówi płynnie, wkrótce zacznie się ubiegać o islandzkie obywatelstwo (dostępne po siedmiu latach) i uważa, że jest do tej pracy stworzony. Do tego cieszy się, że wychowuje kolejne pokolenia Islandczyków i może w nich zaszczepiać swoją wrażliwość i szacunek do inności.

Z polskimi dziećmi mówi po polsku, bo takie ma odgórne zalecenie od pracodawcy. Dzieci podwyższają mu – jak mówi – poziom szczęścia, bo w tej pracy nie ma złych dni. Grzesiek zawsze chciał mieszkać nad morzem, a tutaj widzi je z okna. Nie tęskni za Polską. Wiadomości w internecie nie da się czytać, bo jak mówi – „pierdolą głupoty”, a jedyne, czego słucha, to poranna audycja ekonomiczna w radiu TOK FM. Kryzys, jego zdaniem, tylko poprawił kontakty z cudzoziemcami, bo wcześniej można było odnieść wrażenie, że Islandczycy uważają swój kraj za lepszy od innych.

Teraz wszyscy jedziemy na tym samym wózku, bo oni jeżdżą do Norwegii do pracy, a domy stoją puste – Grzesiek uważa, że Polakom po kryzysie paradoksalnie żyje się na Islandii lepiej. On też, jeśli miałby się gdzieś przenosić, to tylko do Norwegii.

Poza skórę emigranta

Islandia jest jak duża wioska, więc wszyscy spotkają się prędzej czy później, zwłaszcza jeśli są zaangażowani jeszcze w coś poza pracą zawodową. Rok temu powstał Projekt Polska.is, inicjatywa, która ma promować polską kulturę na Islandii, jednocześnie pokazując Polaków właśnie od głowy, czyli równych – bez uprzedzeń wobec Islandczyków i bez uprzedzeń wobec samych siebie.

Tomek i Iza są współzałożycielami, a Grzesiek uczestniczy, jak coś się dzieje. Jest ich w sumie około czterdzieściorga, mają różne zawody, zainteresowania i lubią mówić jednocześnie. Spotykają się w kawiarni kina Bió Paradis w centrum miasta, na basenach, a czasem w swoich domach na posiedzeniach uniwersytetu kanapowego, gdzie wymieniają się wiedzą. Fizycy kwantowi i ogrodnicy. Mają młodą twarz bez kompleksów.

Większość z nich przyjechała na Islandię na rok. Na rok przerwy od studiów, na rok wolontariatu albo żeby zarobić na coś konkretnego. Mówią, że ta wyspa jest jak wirus, że siedzi w człowieku i nikt z nich po roku nie wraca. Uczą się języka i wsiąkają. Mówią o sobie „niereprezentatywna grupa”, bo większość z nich nie ma dzieci i innych zobowiązań pochłaniających czas, więc działanie w grupie jest namiastką życia rodzinnego. Są widoczni.

Niedawno największy islandzki dziennik „Fréttablaðið” przyznał im nagrodę za walkę z uprzedzeniami. Robią rzeczy duże i małe. Zabierają słyszalny głos w sprawie wykluczonych i dyskryminowanych, wystawiają żeńską drużynę w mistrzostwach gry w piłkę błotną, a 11 listopada proszą przechodniów, żeby przeczytali „Kto ty jesteś? Polak mały”. Najważniejsze, żeby wyjść poza skórę emigranta, mówią zgodnie. Bycie Polakiem jest cool.

Kamil przyjechał na Islandię studiować ekologię, a angażuje się w projekt, bo tu ma kontakt z Polakami i ich językiem. Tego mu zawsze brakowało jako dziecku rodziców, którzy wygrali zieloną kartę. Wychowany w Nowym Jorku pamięta Polskę z lat 80. i to są jego najlepsze wspomnienia. Polskiego zaczął się uczyć sam jako nastolatek i mówi bardzo dobrze, mimo że myśli po angielsku. Nigdy nie miał wątpliwości, że jest Polakiem, dlatego osobiście bawią go żarty Islandczyków z naszego zachowania. Siedzenie na Polaka oznacza tego, kto w busie siedzi między kierowcą a pasażerem na poszerzonym fotelu. To typowy obrazek polskich robotników dojeżdżających do pracy, bo tutaj – jak Kamil mówi – nikt w ten sposób nie siada.

 

W filmie promującym stowarzyszenie jedna z dziewczyn trzyma kartkę z napisem „Projekt: Polak”, którą najpierw zasłania kolejną „Pijak”, a potem K przerabia na R. Grupa niereprezentatywna dba o wizerunek kraju, z którym niewiele ją łączy i pewnie łączyć będzie coraz mniej, bo nikt raczej nie zamierza się stąd wyprowadzać.

Islandia to jest stacja końcowa, nie przystanek. Skuta zastygłą lawą i ciepła pod spodem, górzysta i przestronna. Na zasadzone ludzką ręką drzewa pada tu mokry śnieg, a wszelkie zasady dyktuje wiatr, który upodobał sobie ten kawałek ziemi pomiędzy kontynentami. Trudno – jak mówią – zaplanować przyszłość w kraju, który dopiero wychodzi z kryzysu, a z drugiej strony można tu wszystko. Zaraz, jutro.

Ci młodzi ludzie bardzo efektywnie kształtują obraz Polski, bo są pozbawieni typowych cech emigranckich. Dla Islandczyków nie są petentami, ale partnerami – ambasador RP w Reykjavíku Lech Mastalerz zdaje sobie sprawę, że to, co robi projekt, nie dociera do wszystkich Polaków na wyspie, bo ci jednak w większości przyjeżdżają tu do pracy i nie zapuszczają korzeni.

Z jego biura roztacza się widok na morze i stołówkę. Nawet z kilku pięter ambasador widzi codziennie długie kolejki i wie, że sporo tam swoich. Unika określenia Polaków na Islandii Polonią, bo to dopiero pierwsze pokolenie. Tych dzieli się tutaj umownie na trzy grupy: pierwszą, która przyjechała w latach 80. (byli to głównie muzycy), drugą, która zjawiła się po wejściu Polski do UE, i trzecią tzw. pokryzysową, która zaczęła się formować już po krachu systemu bankowego.

Polacy tutaj przypominają mi tych na Nowej Zelandii – ambasador wiele lat spędził na antypodach i miał kontakt z wielopokoleniową grupą imigrantów z Polski. Tamtejsza Polonia wywodziła się z transportu sierot, tzw. dzieci z Pahiatua, które w 1944 r. przypłynęły do Wellington, a większość z nich została w Nowej Zelandii na stałe. Mastalerz widział, że Nowozelandczycy byli dumni ze znajomości z Polakami i tę prawidłowość dostrzega też tutaj. Polaków się lubi. Ambasada RP powstała w miejsce Konsulatu Generalnego RP wiosną 2013 r. Piętro wyżej uczy się najmłodszych też po prostu lubić ten kraj.

Szkoła z widokiem

Jestem pewna, że żadna polska szkoła na świecie nie ma tak pięknego widoku – Kasia, rocznik ’80, współzałożycielka Polskiej Szkoły im. Janusza Korczaka przy Ambasadzie RP w Reykjavíku, wygląda przez okno, na które pada śnieg przechodzący w deszcz. Odkąd przyjechała tutaj pięć lat temu, nie ma wolnych sobót, bo zajęcia odbywają się w weekendy, a uczniów przybywa. W tym roku jest 180 dzieci w wieku 5–14 lat, uczących się w kilkunastoosobowych klasach. Młodsi mają co tydzień trzy godziny zajęć zintegrowanych, starszym dochodzi historia i przyroda, gimnazjalistom – WOS i religia, a maturzystów przygotowuje się do egzaminu w Polsce. W szkole pracuje 14 nauczycieli. Zarobek żaden, ale robią to, co lubią. Zachęcając rodziców do wypożyczania dzieciom polskich książek, sami czasem jeżdżą do domów i dostarczają zamówione woluminy. Kasia i jej partner Paweł są członkami klubu paralotniarskiego. Tam nie ma znaczenia, kim się jest, jeśli umie się latać.

Nie lubię, jak ktoś mnie pyta, kiedy wracam. Ja znikąd nie wyjechałam, żeby musieć dokądś wracać. Po prostu mieszkam na Islandii – mówi.

Mokry śnieg topi się w zetknięciu z gorącą wodą w Laugadalslaug, największym basenie w Reykjavíku. Jest początek tygodnia, późny wieczór, a i tak ledwo można znaleźć tu miejsce. W najgorętszych tzw. hotspotach, gdzie woda ma temperaturę 42 st. C, siadają tylko ci najdłużsi stażem, co to przychodzą tu przez lata, zajmując zawsze te same miejsca. W tych o temperaturze ciała mieszają się płcie, gabaryty, oddechy i języki. Z pozycji głowy ciało i narodowość nic tutaj nie znaczą.

Fotografie Rafał Milach

Polityka 9.2014 (2947) z dnia 25.02.2014; Na własne oczy; s. 108
Oryginalny tytuł tekstu: "Przybysze z krainy prince polo"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną