Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Kto nas obroni

Czy Polska jest gotowa do wojny?

Od zakończenia zimnej wojny Ameryka zmniejszyła swoje wojska w Europie z 213 tys. do 30 tys. Od zakończenia zimnej wojny Ameryka zmniejszyła swoje wojska w Europie z 213 tys. do 30 tys. NATO
Rosyjska inwazja na Krymie sprawiła, że pierwszy raz od kilkudziesięciu lat w Europie znów zapachniało wojną. Polska po 1989 r. nastawiła się na pokój. Na inny scenariusz nie jest gotowa.
Realna „Wojna polsko-ruska” wciąż pozostaje raczej konstrukcją literacką czy dziennikarską i jest równie nieprawdopodobna jak rok czy pięć lat temu.Karol Paczesny/Reporter Realna „Wojna polsko-ruska” wciąż pozostaje raczej konstrukcją literacką czy dziennikarską i jest równie nieprawdopodobna jak rok czy pięć lat temu.
Na kryzys ukraiński Ameryka odpowiedziała mocniej niż Unia Europejska.Grzegorz Jakubowski/Forum Na kryzys ukraiński Ameryka odpowiedziała mocniej niż Unia Europejska.

Równo przed 15 laty Polska wstąpiła do NATO. Do tej pory byliśmy pewni, że jesteśmy bezpiecznie schowani za zasłoną „najpotężniejszego sojuszu militarnego świata”. W art. 5 tego traktatu stanowiącego podstawę NATO sygnatariusze (w tym Stany Zjednoczone) zobowiązują się przecież przyjść z pomocą każdemu członkowi Sojuszu, który stanie się ofiarą „zbrojnej napaści”. Ale co to dziś oznacza? Nagle nabieramy wątpliwości. Bo wyobraźmy sobie następującą sytuację: „siły samoobrony”, które dwa tygodnie temu opanowały Krym, dostają zaproszenie od mniejszości rosyjskiej na Łotwę – członka NATO. Z takim wsparciem mniejszość ta szybko przejmuje władzę w Rydze i prosi o przyłączenie kraju do Federacji Rosyjskiej. Czy art. 5 w takim przypadku zadziała? Czy to już jest wojna? Po raz pierwszy od wejścia do Sojuszu rozstaliśmy się nawet z językiem poprawności, który nie pozwalał nazywać ewentualnego agresora. Wróg już jest – Rosja.

1.

Ku zaskoczeniu strategów NATO na Krymie doszło w lutym do dziwnej wojny bez jednego wystrzału. Formalnie nie ma tam rosyjskich wojsk, a jednak w przeciągu zaledwie kilkunastu dni Rosja dokonała aneksji półwyspu.

Formuła, zapisana w 1949 r., wydaje się krucha w obliczu obecnych zagrożeń. Tak się pomyślnie złożyło, że art. 5 – przez całą historię Sojuszu – zastosowano tylko raz, po zamachu 11 września, i to właściwie symbolicznie, w obronie najpotężniejszego sojusznika, który bez pomocy NATO mógł się z powodzeniem obejść. W ubiegłym roku prezydent Barack Obama zapowiedział ukaranie reżimu syryjskiego za użycie broni chemicznej. Niespodziewanie musiał się z tego wycofać, gdyż premier Wielkiej Brytanii – w analogicznej sprawie – zwrócił się o poparcie do parlamentu i przegrał głosowanie. Obama nie mógł już podjąć akcji bez parlamentarnego poparcia. W świecie zachodnim tak dzisiaj jest, że żaden traktat nie pociągnie za sobą automatycznej riposty, nawet gdyby napadnięty został sojusznik. Czy można sobie wyobrazić znaczniejszą akcję militarną bez debaty, publicznego poparcia i głosowań na tym lub innym gremium?

Art. 5 mówi o napaści zbrojnej, bo podpisano go w 1949 r. po świeżych doświadczeniach wojny. Dziś ważniejsze są inne zagrożenia. Biała księga bezpieczeństwa narodowego RP mówi wprost o „sytuacjach trudnokonsensualnych” – to słowo z żargonu natowskiego. Oznacza ono, że z góry zakładamy, iż trudno będzie uzyskać zgodę wśród sojuszników na sposób i zakres riposty, a może i w ogóle na jakąś ripostę. Na przykład wtedy, kiedy agresor prowokuje kryzys, by wywrzeć presję na słabszego, albo skokowo rozbudowuje potencjał militarny w pobliżu granic, urządza demonstrację siły, nie żeby zająć terytorium, ale z zamiarem szantażowania państwa bądź przymuszenia go do jakiejś polityki. W takich niejasnych sytuacjach nikt nie będzie się rwał do wysyłania własnych żołnierzy na front. Dotychczas można było jeszcze liczyć na pryncypialność Amerykanów, ale i to się zmienia.

2.

W miarę grzęźnięcia Ameryki w Iraku i Afganistanie w USA wzrosły nastroje antywojenne. Poparcie dla NATO – jak wskazuje sondaż Pew Research Center z ubiegłego roku – spadło tam jednak znacznie mniej niż w Europie (z Polską włącznie). Stało się tak, ponieważ Amerykanie coraz więcej zadań starają się cedować na sojuszników, unikając zaangażowań militarnych, jeśli tylko można.

Dowiodło tego powstanie w Libii, gdzie interwencją NATO po raz pierwszy kierowali Europejczycy, a Obama „z tylnego siedzenia”. W Afryce wyręczają Jankesów Francuzi, chociaż to wylęgarnia terrorystów islamskich, zagrażających też Ameryce. Po interwencji w Libii obliczono jednak, że na podobne akcje w przyszłości Sojuszu nie będzie stać, ponieważ kraje europejskie redukują swoje budżety obronne. A jedyne europejskie mocarstwo gospodarczo kwitnące, Niemcy, wymiguje się od udziału w zamorskich misjach.

Na kryzys ukraiński Ameryka odpowiedziała jednak mocniej niż Unia Europejska. Pentagon podwoił liczbę samolotów uczestniczących w natowskich patrolach przestrzeni powietrznej w krajach bałtyckich, wysłał dodatkowe F-16 do Polski i zapowiedział intensyfikację szkolenia jej pilotów. Wstrzymano kontakty wojskowe z Rosją, w tym planowane wspólne ćwiczenia antyterrorystyczne i spotkania utworzonej w 2010 r. mieszanej Roboczej Grupy ds. Stosunków Obronnych, w której omawia się współpracę w takich kwestiach, jak Bliski Wschód i Afganistan. Politycy USA ostrzej niż Europejczycy wypowiadają się o inwazji Krymu – John Kerry nazwał ją „niewiarygodną agresją”, a Hillary Clinton porównała Putina do Hitlera.

Jastrzębie z Partii Republikańskiej, jak senator John McCain, proponują, by pójść dalej. Niektórzy wysuwają pomysł przywrócenia pełnowymiarowej tarczy rakietowej w Polsce i Czechach. Eksperci z obozu Obamy uważają jednak te propozycje za zbyt prowokacyjne. – Wzmacnianie tarczy w czasie kryzysu tylko utwierdzi Rosję w paranoi, że jest skierowana przeciw niej. Nie należy też rozmieszczać większych wojsk na wschodniej granicy NATO – ich obecność powinna być symboliczna – przestrzega były dyrektor wydziału europejskiego w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego Charles Kupchan. Inni, jak Daniel Server ze Szkoły Zaawansowanych Studiów Międzynarodowych (SAIS) Uniwersytetu Johna Hopkinsa, podkreślają, że „Sojusz nie zobowiązywał się do obrony Ukrainy”.

Czy zatem Ameryka gotowa jest na wzmocnienie NATO jako protektora Europy?

Wydatki NATO systematycznie spadały w ostatnich latach, gdy budżet na obronę Rosji wzrósł tylko w ub.r. o 26 proc. Od zakończenia zimnej wojny Ameryka zmniejszyła swoje wojska w Europie z 213 tys. do 30 tys. Przez lata spokoju na Starym Kontynencie pilnowały dwie amerykańskie dywizje pancerne. To była pięść, o którą miał rozbić się każdy atak. Po amerykańskich czołgach w Europie pozostały już tylko wspomnienia. W manewrach NATO Steadfast Jazz jesienią ub.r. na terytorium Polski wzięło udział 6 tys. żołnierzy – ponad dwa razy mniej niż w ćwiczeniach Rosji i Białorusi, symulujących atak na kraje bałtyckie. Amerykanów było w Steadfast Jazz trzystu. Na tydzień przed inwazją Krymu szef Pentagonu Chuck Hagel ogłosił redukcję budżetu obronnego do poziomu sprzed 9/11. Po traumie Iraku i Afganistanu Ameryka nie ma ochoty na nową zimną wojnę. A wycofana Ameryka to fundamentalny problem dla Polski. W czasie grudniowego spotkania państw UE okazało się, że poza nielicznymi wyjątkami nikt w Unii nie jest poważnie zainteresowany nawet dyskusją na temat armii europejskiej. Także w kraju po raz kolejny ratowaliśmy budżet cięciami na wydatki armii. Po agresji na Krym widać, że jedynie NATO pod silnym przewodnictwem USA może być wiarygodnym gwarantem naszego bezpieczeństwa.

 

3.

O tym, jak bardzo rozwój wypadków na Ukrainie zaskoczył polskich wojskowych, najlepiej świadczy dzień z życia dowódcy generalnego rodzajów sił zbrojnych, czyli tego, któremu powierzyliśmy nasze wojsko. W sobotę 1 marca wieczorem, kiedy Rosjanie byli w połowie akcji zajmowania Krymu, gen. Lech Majewski bawił się na balu. Konkretnie XIX Balu Lotnika i Polskiej Obronności. – Generał Majewski najwidoczniej nie zrozumiał, że nie takiej formy manifestacji naszej obronności się od niego oczekuje – mówi emerytowany gen. Piotr Makarewicz, który od miesięcy alarmuje na swoim blogu, że system dowodzenia polskiej armii postawiony jest na głowie.

Jego oponenci cały czas używali argumentu, że Polsce nie zagraża żaden konflikt zbrojny, więc o co to larum. Od prawie dwóch tygodni argumentu tego nikt już nie używa. A polskim dowódcom strach zajrzał w oczy, bo Polska nie jest przygotowana na odparcie żadnego większego ataku zbrojnego. – Nie mamy ani obrony powietrznej, ani systemu rezerw, co oznacza, że właściwie jesteśmy bezbronni – mówi gen. Waldemar Skrzypczak, były wiceminister obrony narodowej. Politycy o tym wiedzą i dlatego tak bardzo zabiegali w NATO o stworzenie konkretnych planów obrony naszego terytorium przez sojuszników, tzw. planów okolicznościowych. W 2010 r. dopięli swego.

Plany okolicznościowe to jeden z najbardziej chronionych sekretów NATO. Jeśli wierzyć m.in. przeciekom z WikiLeaks, to polską armię wspomagałoby pięć dodatkowych dywizji. Gdyby konflikt narastał stopniowo, wojska te lądowałyby na polskich lotniskach. Lotniska są już wytypowane i mają zbudowaną odpowiednią infrastrukturę. Zapłaciło za to NATO. Ciężki sprzęt drogą morską dotrzeć ma do Świnoujścia. Gdyby do tego czasu nad Świnoujściem powiewała już flaga innego państwa, sprzęt zostałby rozładowany w Niemczech, w pobliżu Rostoku, Wismaru i Stralsundu. Ile trwałby przerzut do Polski sojuszniczych wojsk, wiedzą tylko natowscy planiści. Ale z pewnością nie mówimy o dniach, a raczej tygodniach. W pierwszej fazie konfliktu wspierałyby nas tylko sojusznicze samoloty i ewentualnie wojska specjalne. Tydzień musimy wytrzymać sami. Dziś nawet na tyle nie mamy szans.

Stan, w jakim znalazła się polska armia, to suma wieloletnich zaniedbań. I kalkulacji geopolitycznych, opierających się na założeniu, że we współczesnym świecie wojna nikomu się nie opłaca. Niecały rok temu rektor Akademii Obrony Narodowej komentował to tak: – Współczesny model dominacji nie opiera się na ekspansji terytorialnej, ale gospodarczej. Klasyczny konflikt z wielkimi ruchami wojsk dla nikogo w naszym regionie nie byłby opłacalny – mówił gen. Bogusław Pacek. W podobnym tonie wypowiadali się właściwie niemal wszyscy. Ale po Krymie nikt już sobie nie da uciąć ręki, że wojny już nigdy nie będzie.

Polska, niesiona jednak falą pozimnowojennego optymizmu, dysponuje obecnie zaledwie trzema dywizjami. Na wschód od Wisły tylko jedną – 16 Pomorską Dywizją Zmechanizowaną. To dziwny twór, a właściwie zlepek jednostek po innych zlikwidowanych dywizjach. – Jednostki tej formacji rozciągnięte są na przestrzeni niemal 600 km. Tak rozrzuconą dywizją nie da się skutecznie dowodzić w czasie pokoju, a co dopiero w czasie wojny – mówi gen. Makarewicz. Tymczasem tylko w okręgu kaliningradzkim Rosjanie mają dwie dywizje zmechanizowane. Obydwie gwardyjskie, czyli lepiej wyposażone i wyszkolone niż inne. Na ich tle niektóre polskie jednostki to widma.

Proces ścinania polskiej armii miał być sprzężony z jej modernizowaniem. Mądrze zakładano, że mała armia musi nadrabiać sprzętem i mobilnością. Modernizacja polskiej armii opóźniona jest jednak od dwóch do dziesięciu lat w zależności, o jaki program chodzi. – Zakładaliśmy, że pierwszych pilotów na samoloty F-16 będziemy samodzielnie szkolić w Polsce po 2012 r. – wspomina były wiceminister obrony narodowej Romuald Szeremietiew. Samoloty do szkolenia tych pilotów kupowaliśmy przez prawie sześć lat. Udało się kilka tygodni temu. Teraz ze dwa lata poczekamy, aż zostaną wyprodukowane. Kolejny rok będziemy je przyjmować na uzbrojenie. No i jeszcze z rok zajmie szkolenie pilotów i instruktorów. I tak z 2012 robi się nam 2018 r. A to przecież wariant optymistyczny.

Prawdziwą piętą Achillesa polskiej armii jest jednak system rezerw. A konkretnie jego brak. Kiedy w 2008 r. wprowadzono w Polsce model armii zawodowej, nikt jakoś nie pomyślał, kto będzie służył w armii na wypadek wojny. Choć równocześnie nikt nie kwestionował, że 100-tys. armia kraju nie obroni. Jak mówi stare żołnierskie przysłowie: „Wojnę zaczynają zawodowi, ale kończą rezerwowi”. Drogą kompromisu ustalono, że cały czas organizowana będzie kwalifikacja wojskowa, czyli tzw. komisje wojskowe. Ale zawieszony będzie pobór.

W efekcie system mobilizacyjny opiera się na wirtualnych rezerwistach. No bo jak inaczej nazwać człowieka, który bez żadnego przeszkolenia wojskowego będzie musiał zgłosić się do konkretnej jednostki i podjąć w niej obowiązki. – To jest zwykła fikcja i namawiałem ministra, żeby sprawdzić, jak to realnie wygląda, poprzez ćwiczenie mobilizacyjne na poziomie losowo wybranej brygady. Nikt się jednak na to nie odważył – wspomina gen. Skrzypczak.

Od kilku tygodni przy Akademii Obrony Narodowej działa specjalny zespół, który ma odpowiedzieć na pytanie, jak stworzyć rezerwy, bez przywracania powszechnego poboru, bo akceptacja tego pomysłu wśród młodych jest bliska zeru. Przy zawodowej armii trzeba również stworzyć obronę terytorialną, bo mała armia siłą rzeczy troszczyła się będzie tylko o siebie. Zaplanowane do tego celu Narodowe Siły Rezerwowe – jak to się mówi w wojsku – „nie przyjęły się”. Jednym z pomysłów jest oparcie się na instytucji już istniejącej i sprawdzonej, czyli jednostkach Ochotniczej Straży Pożarnej. Odżyły również pomysły rodem z podręczników dla samobójców, czyli masowa partyzantka. W płaskim i średnio zurbanizowanym kraju byłby to scenariusz na krwawą i bezsensowną samozagładę, w czym mamy zresztą spore i chlubne tradycje.

 

4.

Teraz na fali krymskiej lekcji w Polsce dokonano przeglądu stanu magazynów i rekomendowano przyspieszone zakupy w ramach tzw. ZN (zapasów nienaruszalnych), czyli zapasów na czas wojny. W połowie zeszłego tygodnia Ministerstwo Obrony Narodowej wydało lakoniczny komunikat na temat przeglądu programu modernizacji polskiej armii. Nieoficjalnie wiadomo, że przyspieszenia ma nabrać plan budowy obrony polskiej przestrzeni powietrznej. – Napaść powietrzna to podręcznikowa metoda wyeliminowania wojsk przeciwnika, zanim nastąpi właściwy atak. Wojska pancerne, piechota, a nawet lotnictwo, są niezwykle czułe na takie zagrożenie. Bez możliwości obrony przed takim atakiem można przegrać wojnę w ciągu jednego dnia – tłumaczy gen. Skrzypczak. I na dziś to, niestety, scenariusz dla Polski. Szczątki poradzieckich systemów przeciwlotniczych nie obronią nas przed atakiem z powietrza. Tak samo jak nie zapewnią nam tego kolejne samoloty myśliwskie. Żeby zniwelować przewagę rosyjskiego lotnictwa i sto nowych F-16 nic by nam nie dało. A nawet na tyle nas nie stać. Tańszym i równie skutecznym rozwiązaniem jest defensywny system obrony przeciwrakietowej i przeciwlotniczej.

Za sprawą nacisków prezydenta Bronisława Komorowskiego udało się przeforsować specjalną ustawę, która ma zagwarantować kupno takiego systemu (kryptonim „Wisła”). Jeszcze niedawno zakładano, że do 2022 r. w Polsce stanie sześć baterii systemu przeciwlotniczego i przeciwrakietowego średniego zasięgu (do 100 km). Te sześć baterii oznacza około 380 rakiet na wyrzutniach. I kolejnych 150 w magazynach. Teraz te liczby ulegną pewnie zwiększeniu. Przy takim potencjale każdy potencjalny agresor dwa razy się zastanowi, zanim uruchomi swoją machinę wojenną.

Po rosyjskiej agresji na Krym projekt „Wisła” dostał wyraźnego przyspieszenia. Najlepiej widać to po zachowaniu firm, które walczą o to zamówienie. Dwaj główni gracze w przetargu, amerykański Raytheon i francuskie MBDA, przebąkują, że pierwsza bateria mogłaby stanąć w Polsce już niedługo w ramach wypożyczenia. Francuzi poszli jeszcze dalej i proponują bardzo szeroką współpracę naukową i przemysłową. Dobrze wiedzą, że wybór dostawcy będzie wyborem politycznym. A ponieważ ich rząd średnio się popisał przy okazji kryzysu krymskiego, to sami muszą nadrabiać utracone punkty. Na dodatek Amerykanie zawsze mogą położyć na stole kartę, której Francuzi nie przebiją: kupcie od nas sześć baterii, a kolejne sześć własnych przyślemy, jak zrobi się u was gorąco.

Jest się o co przebijać. Obecnie żadne państwo europejskie nie realizuje tak dużego kontraktu zbrojeniowego. Polskiego podatnika będzie to kosztowało dziesiątki miliardów złotych. Ale bez tego wszystkie poprzednie wydatki na obronność to pieniądze wyrzucone w błoto.

Tempa nabierze też pewnie zakup amerykańskich rakiet manewrujących AGM-158, czyli pocisków typu Cruise. To piekielnie droga, ale niezwykle skuteczna broń. Po przeleceniu na niskiej wysokości 370 km wypełniona 430 kg materiału wybuchowego głowica może trafić w cel z dokładnością do 30 cm. Rosjanie musieliby mocno cofnąć swoje wyrzutnie, jeśli chcieliby ich szybko nie stracić. Handel pociskami manewrującymi to bardzo delikatny temat. Finlandia ich zakup negocjowała ze Stanami prawie 10 lat. Polska ma więc już przetartą ścieżkę. A po kryzysie krymskim mocne argumenty, że takie pociski bardzo by się nam przydały. W maju amerykański senat ma się pochylać nad naszym wnioskiem.

Za to my sami powinniśmy się pochylić nad sensownością własnych programów modernizacyjnych. Czy jest sens wydawać krocie na marynarkę wojenną? Ukraińska flota została zablokowana w ciągu jednego dnia. Gdyby konflikt przybrał ostrzejszą fazę, to właściwie okrętów tych już by nie było. Zaoszczędzone pieniądze można wydać dużo sensowniej. Na przykład na program „Kruk”, czyli śmigłowce szturmowe. Niedobitki Mi-24 zajeżdżone (zalatane) zostały w Afganistanie. Biorąc pod uwagę temperaturę na linii Warszawa–Moskwa, o dokupieniu do nich części zamiennych właściwie możemy zapomnieć. Więc problem może szybko zrobić się palący. A pierwsze zakupy w ramach tego programu zaplanowano dopiero na 2018 r. Bez tego sprzętu o mobilności możemy zapomnieć.

Tak samo jak trudno wyobrazić sobie nowoczesną wojnę bez dronów. I to nie tylko tych rozpoznawczych, ale i uzbrojonych. Drony to dużo tańsze wersje swoich załogowych odpowiedników. Nie są jeszcze tak zwrotne ani dobrze uzbrojone, jak samoloty szturmowe, ale w swojej masie są uciążliwym i bardzo groźnym przeciwnikiem. Polska, po zerwanym kontrakcie z firmą Aeronautics, przygodę z dronami musi zaczynać właściwie od zera. Żadna armia, która nie ma tego rodzaju sprzętu, nie może uważać się za nowoczesną.

5.

Gdyby jednak posłuchać dziś polskich polityków, wszystkie te niedomagania polskiej armii wkrótce znikną, bo nadszedł czas wielkich zbrojeń. Militarną histerię, która rozpętała się po agresji na Krym, najlepiej opisał jakiś anonimowy internauta: „2013: po co nam armia. 2014: dlaczego nie mamy armii”. W tych dwóch zdaniach kryje się nieszczęście polskiej mentalności. Finansowanie polskiej armii na poziomie 1,95 proc. PKB to nowoczesne i dobre rozwiązanie. Pozwala przeznaczać na obronność całkiem spore kwoty, a jednocześnie nie dławi rozwoju całego państwa. Każde podniesienie tej kwoty byłoby nierozsądne. Nawet za trzy razy większe pieniądze nie zbudujemy armii na miarę naszych potencjalnych wrogów. A na pewno rozmontujemy gospodarkę i sami się osłabimy. Z kolei obcinanie tych kwot też jest zabójcze, bo armia przejada pieniądze, a jednocześnie nie ma żadnego wyraźnego skoku jakościowego.

Jednak to ten drugi model realizowaliśmy przez ostatnie kilka lat. Faktyczny budżet MON był na średnim poziomie 1,76 proc. PKB. Reszta wracała do kasy państwa. Częściowo za sprawą polityków, którzy łatali w ten sposób budżet. Ale nie bez winy są i wojskowi, którzy przez lata przeprowadzali zakupy wyjątkowo słabo. Winne temu są procedury. Ale też klimat podejrzeń wokół zakupów. – Specyfikacje są z kosmosu, bo każdy się boi oskarżeń korupcyjnych, że przetarg pisany był pod konkretny sprzęt – mówi osoba związana z zakupami dla polskiej armii. – Za to, że przetarg się nie udał, nikt jeszcze nie miał kłopotów.

Armia to tylko jedna strona medalu. Po drugiej jest przemysł zbrojeniowy, który dla niej produkuje. A właściwie nie produkuje. Większości sprzętu, który w najbliższym czasie zamierza (musi) kupić polska armia, nie znajdziemy w ofercie polskich firm. Dopiero od dwóch lat armia zaczęła sensownie współpracować ze zbrojeniówką. Wojsko konkretnie mówi, co chce. A przemysł stara się na te potrzeby odpowiedzieć. Ale branża zbrojeniowa jest w fatalnej kondycji. W Polskim Holdingu Obronnym za kilka tygodni odbędzie się kolejna fala zwolnień. Firma ledwo co wychodzi na plus, choć jej obroty nadal podawane są w setkach milionów. Nadzieją dla branży były wielkie kontrakty. Zwłaszcza projekt „Wisła”. Jeśli jednak chcemy kupić system szybko, to oznacza, że polskie firmy nie będą miały przy nim nic do roboty. W tej układance trudno znaleźć dobre rozwiązania.

6.

Dziwna wojna o Krym jest przypadkiem jedynym w swoim rodzaju, niepozwalającym na generalne wnioski. Już chociażby przykład wojny rosyjsko-gruzińskiej z 2008 r. pokazuje, że nie nadszedł kres wojen konwencjonalnych, w których obie strony strzelają do siebie. Gruzini podjęli walkę, bo wiedzieli, że grozi im utrata całego państwa. W przypadku Ukrainy takiego zagrożenia nigdy nie było. Poza tym na Krymie Rosja wykorzystała sytuację, w której państwo ukraińskie – również z powodu niedawnej rewolucji na Majdanie – praktycznie przestało wypełniać swoje funkcje na tym obszarze. W tym sensie Rosjanie weszli w polityczną próżnię.

To przypadek nieprzekładalny na polskie warunki. Przekroczenie polskiej granicy oznaczałoby wojnę w pełnym tego słowa znaczeniu: z wystrzałami i ofiarami po obu stronach. A na taką – jak się wydaje – również Rosja nie może sobie pozwolić, zakładając po tamtej stronie minimum racjonalności. Bo nawet jeśli Polska skapituluje po dwóch, trzech dniach konfliktu, a układy sojusznicze nie zadziałają i NATO nie zdąży przyjść nam z pomocą, to po co Rosjanie mieliby zajmować Polskę czy też utrzymywać tu marionetkowy rząd i użerać się z wrogą ludnością?

Na szczęście realna „Wojna polsko-ruska” wciąż pozostaje raczej konstrukcją literacką czy dziennikarską i jest równie nieprawdopodobna jak rok czy pięć lat temu. Jednak Rosji udało się obudzić cienie i zmory przeszłości. Jeśli na tej fali, w ciągu paru lat, inteligentnie zmodernizujemy naszą armię, wzmocnimy rezerwy i obronę cywilną oraz sposób dowodzenia Sojuszem – znaczną część zasług, paradoksalnie, trzeba będzie oddać Władimirowi Putinowi.

Polityka 11.2014 (2949) z dnia 11.03.2014; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Kto nas obroni"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną