Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Milion dolarów, milion głosów

Korupcja polityczna made in USA

Ameryka zaprzedana pieniądzom korporacji - ta idea wciąż powraca na demonstracjach. Ameryka zaprzedana pieniądzom korporacji - ta idea wciąż powraca na demonstracjach. Mark Peterson / Corbis
Oligarchowie rządzą też Ameryką. A ostatnia decyzja Sądu Najwyższego USA jeszcze im to ułatwi.
Właściciel kasyn na całym świecie  Sheldon Adelson oferuje politykom miliony, by chronić swoje interesy.Philippe Lopez/AFP/EAST NEWS Właściciel kasyn na całym świecie Sheldon Adelson oferuje politykom miliony, by chronić swoje interesy.
Sędzia Sądu Najwyższego Antonin Scalia nie widzi w takich praktykach korupcji.Nick Wass/AP/EAST NEWS Sędzia Sądu Najwyższego Antonin Scalia nie widzi w takich praktykach korupcji.

Studenci prawa jednego z czołowych amerykańskich uniwersytetów rozwikłują następujący dylemat etyczny: przychodzi biznesmen z branży węglowej do kongresmena i mówi: „Oto mam czek na 100 tys. dol. Dostanie go pan, jeśli zagłosuje przeciwko zezwoleniu na eksploatację gazu łupkowego na terenach federalnych. To niebezpieczne dla środowiska, a poza tym konkurencja dla mnie”. Kongresmen, mając w tyle głowy, ile będzie go kosztowała zbliżająca się walka o reelekcję, chowa czek do kieszeni i głosuje zgodnie z prośbą zatroskanego o środowisko magnata węglowego. Czy to jest korupcja?

Drugi przypadek. Przychodzi działacz organizacji ekologicznej do kongresmena i prosi go o sprzeciw w tej samej sprawie. Jednocześnie przypomina, że jego organizacja sporządza ranking kongresmenów najbardziej przyjaznych matce Ziemi. W tym rankingu za każdy głos zgodny z rekomendacjami organizacji polityk otrzymuje punkty. Ich suma ujawniana jest przed wyborami i stanowi ważny wskaźnik dla wielu wyborców. Czyli głosy w zamian za decyzję. Czy to jest korupcja?

1.

Dla Sądu Najwyższego USA oba przypadki najwyraźniej się nie różnią, dla jego sędziów pojęcie korupcji politycznej powoli przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Świadczy o tym ich decyzja z 2 kwietnia w sprawie McCutcheon v. FEC (Federal Election Commission). Sędziowie uznali, że ograniczenie sumy datków, jaką każdy obywatel może przekazać wybranym kandydatom czy partiom, jest niekonstytucyjne. Wciąż obowiązuje limit na jednego kandydata – 5200 dol. w jednym cyklu wyborczym. Ale teraz każdy Amerykanin może wspierać dowolną liczbę takich kandydatów.

Co jeszcze ważniejsze, Sąd Najwyższy zlikwidował maksymalną sumę datków, które każdy obywatel może przekazać na rzecz tzw. komitetów działań politycznych (PAC), które przed kampanią niezależnie zbierają pieniądze dla wybranego kandydata. Pojedynczy PAC nie może przekazać temu samemu politykowi zbyt dużo. Ale już PAC wspierających tego samego kandydata mogą być setki. W praktyce oznacza to, że zainteresowany polityką milioner może wpłacić zaledwie 2 tys. dol. na konto każdego PAC wspierającego tego samego kandydata, ale jeśli tych PAC będzie tysiąc, czego już żadne przepisy nie zakazują, to kandydat dostanie 2 mln dol. legalnej łapówki.

Jest w tym pewna przewrotna logika, choć sędziom brak konsekwencji. W latach 70. Sąd Najwyższy przyjął zasadę money is speech – pieniądze są prawomocnym instrumentem do rozpowszechniania swojej opinii, bo przecież każdy ma prawo kupić sobie taki megafon (billboard, spot telewizyjny), na jaki go stać. Ograniczenie tego prawa, według Sądu, byłoby równoznaczne ze złamaniem pierwszej poprawki do konstytucji USA, gwarantującej każdemu m.in. wolność słowa. W 1976 r. w sprawie Buckley v. Valeo Sąd pozwolił politykom wydawać na kampanię tyle, ile uznają za stosowne. Natomiast nie ruszył limitów wpłat obywateli na fundusze wyborcze.

2.

Drugi przełom był tylko prostym następstwem money is speech. W 2010 r. Sąd Najwyższy w sprawie Citizens United v. FEC rozszerzył prawa wynikające z pierwszej poprawki na korporacje i uznał, że ta poprawka nie pozwala na tworzenie jakichkolwiek finansowych ograniczeń dla obywateli (lub korporacji), którzy chcą publicznie wyrazić swe zdanie – pod warunkiem że nie koordynują działań ze sztabami kandydatów w bieżących wyborach.

W rezultacie powstały SuperPAC, gigantyczne fundusze, które bez ograniczeń mogą gromadzić pieniądze i wydawać je, atakując na przykład konkurenta swojego ulubionego kandydata. Przy czym ich formalna niezależność najczęściej jest fikcją, bo np. pracują w nich ci sami ludzie, którzy obsługują kampanię „ulubionego kandydata”. Dwa lata temu jeden z takich SuperPAC, Priorities USA Action, wspierając kandydaturę Baracka Obamy, wydał na spoty telewizyjne atakujące jego przeciwnika Mitta Romneya ponad 67 mln dol.

Decyzja Sądu Najwyższego z 2 kwietnia jest więc tylko logiczną konsekwencją założenia, że jakiekolwiek ograniczanie finansowania polityki jest złamaniem zasady wolności słowa. Żaden z sędziów nie powiedział tego wprost, ale trzymając się tego toku myślenia, następna w kolejce powinna być likwidacja limitów indywidualnych wpłat na konto konkretnego polityka. Jak przekonuje już dziś sędzia Antonin Scalia, nie jest to korupcja, bo pieniądze są wyrazem wsparcia, a nie zapłatą za konkretną decyzję. A nawet gdyby były, to jeden głos niczego nie przesądza.

Kto więc skorumpował kongresmena: magnat węglowy czy działacz ekologiczny? Dla Sądu Najwyższego to bez różnicy, to tylko dwa różne sposoby przekonywania do swoich racji, oba uprawnione w świetle pierwszej poprawki do konstytucji.

Przytłaczająca większość studentów prawa nie ma jednak wątpliwości, że w pierwszym przypadku mamy do czynienia z korupcją, a w drugim zaś z demokracją. Różnica polega na tym, że każdy obywatel ma tylko jeden głos, którym może „handlować” z politykiem. Milioner natomiast ma milion razy więcej argumentów do „przehandlowania” niż Amerykanin bez grosza przy duszy.

3.

Tych z milionami argumentów jest w Ameryce już tak wielu, że nie mieszczą się w penthouse’ach. Harwardzki ekonomista Lawrence Katz w swoich publikacjach porównuje Amerykę do luksusowego apartamentowca. Jeszcze 30, 40 lat temu był on obiektem zazdrości sąsiadów. Ale w ostatnich latach pent­house’y na najwyższych piętrach rosły i rosły, miażdżąc powoli apartamenty na środkowych piętrach. Niższe kondygnacje już dawno zalało. Dla mieszkańców tego budynku najgorsze jest jednak to, że od lat nie działa winda. A jeśli już ruszy, to można nią jechać tylko w dół.

Stopniowe luzowanie zasad finansowania kampanii wyborczych zapewne nie byłoby tak groźne w kraju o mniejszych nierównościach, ale Ameryka pod tym względem bije rekordy w zachodnim świecie. Jeszcze w latach 70. jeden procent najbogatszych Amerykanów zgarniał 10 proc. dochodów wszystkich Amerykanów. Triumfowała klasa średnia, której dochody podwoiły się od czasu wielkiego kryzysu lat 20. W dodatku zmniejszał się dystans między tymi grupami. Wtedy właśnie coś się zacięło. W latach 1979–2006 dochody najbogatszego procenta wzrosły o 256 proc., podczas gdy rodzinne dochody średniaków po uwzględnieniu inflacji w praktyce nie zmieniły się, mimo że do pracy poszły w tym czasie miliony żon i matek. Dziś jeden procent najbogatszych Amerykanów dysponuje prawie 40 proc. krajowego majątku.

Mieszkańców penthouse’ów już dziś nazywa się w USA nową oligarchią. Na najwyższych piętrach mieszkają nafciarze, właściciele mediów, menedżerowie wielkich korporacji i dyrektorzy zarządzający funduszy inwestycyjnych. Od starych elit odróżnia ich to, że nie mają wspólnych poglądów na aborcję czy imigrację. W ogóle mają ze sobą niewiele wspólnego, poza jednym – obroną swojego majątku, który, jak twierdzi Katz, w coraz mniejszym stopniu pochodzi ze wzrostu wydajności czy trafnych inwestycji, a w coraz większym z odwróconej redystrybucji. Ameryka jest jedynym zachodnim krajem, w którym nieprzerwanie od początku lat 90. podatki dla najbogatszych spadają, podczas gdy rosną dla średniaków, mimo że sondażowe preferencje Amerykanów od lat są odwrotne.

4.

To wielkie odwrócenie fortun klasy średniej i bogaczy, ta „wielka amerykańska inwersja” – jak określił ten proces specjalista od oligarchii Jeffrey Winters, nie przypadkiem zbiegła się ze zmianami w amerykańskiej polityce. Jeszcze w latach 60. dwie amerykańskie partie były prawdziwie masowe w swoim charakterze, ich politykę organizował wyraźny podział ideologiczny. Jednak po decyzji Sądu Najwyższego money is speech zaczął się wyborczy wyścig zbrojeń na spoty i billboardy. Po starym systemie politycznym nie ma śladu. Partie nie są już instytucjami społecznego pożytku, przystosowały się do nowych warunków i przerodziły w bezideowe maszynki do zbierania pieniędzy na charakterystyczną dla Ameryki permanentną kampanię.

Dziś rozregulowany system politycznych finansów sprawia, że garstka bogaczy określa w dużym stopniu agendę polityków w Waszyngtonie, szczególnie tych z Partii Republikańskiej. Amerykańska prawica od lat jest tylko „zbiorem wolnych elektronów” (określenie George’a Busha seniora), których poglądy polityczne są nie do pogodzenia w ramach jednej partii, natomiast zaskakująco celnie odpowiadają oczekiwaniom mieszkańców pent­house’ów. Ta niespójność od lat skutkuje np. brakiem lidera, bo nie sposób pogodzić wszystkie rozbieżne interesy. Przy takiej kakofonii poglądów Partia Republikańska może wygrywać kolejne wybory, nie będzie jednak w stanie rządzić. Jak to określił były doradca Billa Clintona, David Dreyer, „republikanie są skorumpowani władzą, której nawet nie mają”.

Nie starają się oni nawet ukrywać, że są otoczeni biznesowym patronatem. Pod koniec marca czterech potencjalnych kandydatów do republikańskiej nominacji prezydenckiej stawiło się w Las Vegas na spotkaniu z Sheldonem Adelsonem, miliarderem żydowskiego pochodzenia, właścicielem kasyn na całym świecie. Adelson stawia sprawę jasno: domaga się wprowadzenia federalnego zakazu dla gier hazardowych w internecie, bo stanowią one konkurencję dla jego kasyn. W zamian oferuje 10 mln dol. już na etapie walki o partyjną nominację, a potem kolejne miliony na kampanię o Biały Dom.

Demokraci nie są tu lepsi. Odkąd w styczniu ich bardzo bogaty sympatyk Tom Steyer zapowiedział, że w ciągu najbliższych dwóch lat wyda 100 mln dol. na wszystkich kandydatów walczących o ochronę środowiska, do jego posiadłości suną kolejne demokratyczne pielgrzymki, a kapłanem tej nowej religii został były wiceprezydent Al Gore, który uważa Steyera za „zbawcę Ziemi”.

5.

Na miano prawdziwych proroków amerykańskiej oligarchii wyrośli jednak Charles i David Kochowie. Kierują oni drugą największą firmą świata nienotowaną na giełdzie. Są też w pierwszej dziesiątce najbogatszych „Forbesa”. Gdyby zsumować ich rodzinny majątek (ok. 50 mld dol.) zajmowaliby na tej liście pierwsze miejsce. 607 mln, które wydali na wspieranie republikanów przed wyborami w 2012 r., to zatem skromny wydatek na zabezpieczenie swojej własności.

Tylko od początku roku stworzony przez nich SuperPAC, Americans for Prosperity (AfP), zapłacił za ponad 17 tys. spotów atakujących demokratów, a szczególnie wielką reformę systemu ubezpieczeń zdrowotnych, tzw. Obamacare. W tym samym czasie Partia Republikańska wypuściła zaledwie 2,1 tys. takich spotów. W siedmiu z dziewięciu stanów, w których kandydaci wspierani przez AfP będą walczyć jesienią o miejsce w Senacie, finansowa przewaga Kochów nad demokratami jest co najmniej dwukrotna. Nikogo nie zaskakuje też, że niemal pod każdym względem program Partii Republikańskiej pokrywa się ze znanymi poglądami braci Kochów. Ich faworytem jest Mitch McConnell, senator z Kentucky, obecny lider republikańskiej mniejszości w Senacie. Rodzeństwo chce oczywiście, żeby za rok McConnell był liderem republikańskiej większości.

Przy tej rozrzutności Kochowie wolą pozostać w cieniu. Finansują potężne przedsięwzięcie lobbystyczne, które walczy o utrzymanie anonimowości politycznych darczyńców. Ich ludzie twierdzą, że tu również chodzi o wolność słowa – anonimowość chroni przed odwetem ludzi o innych poglądach. Powołują się też na słynne „Federalist Papers”, artykuły agitujące za podpisaniem Konstytucji Stanów Zjednoczonych w XVIII w., które zostały napisane pod pseudonimem i anonimowo sfinansowane.

6.

Obie strony, demokraci i republikanie, nakręcają więc wyścig zbrojeń, w którym podstawową bronią są zmasowane ataki coraz droższych spotów. Gdy w 2008 r. milioner i były już burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg zapłacił za reklamówki atakujące przeciwników zaostrzenia prawa do posiadania broni, w odpowiedzi lobby strzeleckie wydało niemal dwa razy tyle, aby bronić swoich podopiecznych. Efekt wszystkich podobnych starć to coraz większe uzależnienie polityków od finansowych patronów, bez których nie sposób opłacić coraz droższych spotów. Wybrani tą drogą politycy tworzą prawo sprzyjające swym patronom, co jeszcze umacnia ich pozycję. Patroni z kolei odpłacają się za to politykom i cykl się powtarza.

To korupcyjne zapętlenie nie przeszkadza sędziom Sądu Najwyższego. Jego przewodniczący John Roberts otwarcie przyznaje, że „nie jest rolą rządu wyrównywanie szans wyborczych poprzez ograniczenie wolności słowa dla bogatszych obywateli, czy też sztuczne ograniczanie zasobów finansowych poszczególnych kandydatów w wyborach”. Według Robertsa władza powinna się interesować wyłącznie korupcją w stylu „coś za coś”.

Czy szanowni sędziowie nie doprowadzili jednak do sytuacji, w której ich perfekcyjny legalizm wiedzie do zgodnej z konstytucją USA samozagłady amerykańskiej demokracji, opartej przecież kiedyś na zasadzie „jeden człowiek, jeden głos”? Nowa wersja tej zasady brzmi dziś przecież: „Milion dolarów, milion głosów”.

7.

W jednym z odcinków bijącego rekordy popularności amerykańskiego serialu „House of Cards” źli Chińczycy legalizują w Stanach lewe fundusze, przepuszczając je przez kasyna. Potem wyprane pieniądze (25 mln dol.) trafiają na konto SuperPAC zwalczającego politykę demokratów, a przede wszystkim samego wiceprezydenta i głównego bohatera serialu Francisa Underwooda. Chińczycy zaczynają głosować w Ameryce swoimi milionami.

Takiej historii nie trzeba jednak szukać w fikcyjnym świecie seriali. Na początku lutego FBI pochwaliło się przyłapaniem meksykańskiego biznesmena na finansowaniu SuperPAC wspierającego kilku kandydatów w wyborach miejskich w San Diego. Pieniądze przeszły przez konta kilku firm słupów i trafiły na konto kampanii. Meksykanin chciał w ten sposób załatwić sobie zezwolenie na przebudowę nadbrzeża w San Diego.

Zagraniczne finansowanie kampanii wyborczych jest oczywiście zakazane przez amerykańskie prawo federalne, ale trzymając się logiki Sądu Najwyższego, również i ten przepis powinien być zlikwidowany. W końcu łamie on pierwszą poprawkę, bo wolność słowa jest zagwarantowana w Ameryce dla wszystkich, nie tylko dla Amerykanów. Dlaczego więc np. kilku chętnych rosyjskich oligarchów nie mogłoby skorzystać ze swoich drogich megafonów w następnych wyborach prezydenta USA? Może wtedy kupiliby sobie kogoś bardziej przyjaznego Rosji.

Polityka 15.2014 (2953) z dnia 08.04.2014; Świat; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Milion dolarów, milion głosów"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną