Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Paszporty na sprzedaż

Ile kosztuje obywatelstwo?

Uroczystość nadania obywatelstwa w Nowym Jorku. Uroczystość nadania obywatelstwa w Nowym Jorku. Wang Lei/Photoshot / Reporter
Za stosowną opłatą dziś już każdy może zostać Maltańczykiem. Ale obywatelstwo to nie towar, bo decyzja, komu je przyznajemy, jest jednocześnie odpowiedzią na pytanie, kim jesteśmy.
Śródziemnomorski klimat, barokowa architektura, niska przestępczość - żeby zostać obywatelem Malty wystarczy 1,15 mln euro.Andrea~S/Flickr CC by 2.0 Śródziemnomorski klimat, barokowa architektura, niska przestępczość - żeby zostać obywatelem Malty wystarczy 1,15 mln euro.

Humphrey Bogart w „Sokole ­maltańskim” z 1941 r. jako detektyw Sam Spade odpala kolejnego papierosa i mówi: „Tak naprawdę nie uwierzyliśmy w ani jedno twoje słowo, panno ­O’Shaughnessy. Uwierzyliśmy natomiast w twoje 200 dol. Zapłaciłaś nam więcej, niż gdybyś mówiła prawdę, ale to wystarczy, aby wszystko było w porządku”. Dziś wystarczy 1,15 mln euro, a rząd maltański uzna, że nie ma znaczenia, czy aplikujący o miejscowe obywatelstwo ma jakiekolwiek związki z wyspą, czy wiąże z nią przyszłość, chce się ­nauczyć języka. Każdy, kto ma kasę, może zostać swój.

Malta od tego roku sprzedaje obywatelstwa. Pierwotnie cena miała wynosić 650 tys. dol., ale po interwencji Unii Europejskiej niemal podwojono stawkę i wprowadzono warunek przynajmniej rocznej rezydencji na terenie wyspy. Co nie oznacza, że bogaci aplikanci muszą się przez rok wygrzewać na maltańskich plażach. Wystarczy, że przez rok zagrzeją się tam ich pieniądze. Jeśli nie będzie im akurat po drodze na wyspę, nowy paszport dostaną pocztą. Trwa właśnie rozdawanie pierwszej transzy 1800 dokumentów. Biją się o nie głównie Chińczycy i Arabowie znad Zatoki Perskiej.

Wiele państw już pootwierało swoje granice dla tych, którzy skłonni są zapłacić. Tzw. wizy inwestycyjne lub „złote karty pobytu” od lat wydają takie europejskie państwa, jak Austria, Hiszpania, Wielka Brytania czy Węgry. Jesienią ubiegłego roku dołączyła Portugalia – wymaga ona od chętnych spełnienia choćby jednego z następujących warunków: zainwestowania co najmniej miliona euro na pięć lat, zakupu nieruchomości wartej minimum 500 tys. euro lub stworzenia 10 miejsc pracy.

Na oryginalniejszy pomysł wpadli ostatnio Brytyjczycy. Rządowa komisja zajmująca się migracją zaproponowała, aby Londyn urządził aukcje wiz długo­terminowych, ustalając jednocześnie ich cenę minimalną na poziomie 4 mln funtów. Z podobnego rozwiązania właśnie wycofuje się Australia, po tym jak na 545 aplikacji 496 złożyli chińscy milionerzy. Wciąż działa, choć z marnymi rezultatami, amerykański program wiz EB-5, które można otrzymać po zainwestowaniu w USA pół miliona dolarów.

Takie „złote wizy” mogą w ciągu kilku lub kilkunastu lat prowadzić do obywatelstwa, ale nie muszą. Tu właśnie tkwi wyjątkowość pomysłu Maltańczyków. Na świecie wiele głów państw wykorzystuje swoje prawo do arbitralnego przyznawania obywatelstw, a zdarzają się przypadki handlowania nim za pośrednictwem znajomych kryminalistów – ostatnio, według dziennika „The Daily Telegraph”, robili to Bułgarzy za 180 tys. euro od paszportu. Państw, które zalegalizowały taki proceder, publikując oficjalny cennik, jest tylko pięć. Trzy z nich to stare pirackie bazy na Karaibach: Saint Kitts i Nevis, Dominika oraz Antigua i Barbudy. W ubiegłym roku wstydliwie i po cichu dołączył do tego grona Cypr. Malta zrobiła to przy pełnych fanfarach, ze wsparciem profesjonalnych firm piarowskich.

Kto jest swój

Nadawanie obywatelstwa to już ostatni akt magiczny w arsenale współczesnego państwa (jeśli nie liczyć coraz rzadszych koronacji), w sensie prawnym to jeden z ostatnich bastionów suwerenności. W wielu państwach podczas wręczenia obywatelstwa gra się uroczystą muzykę, urzędnicy przebierają się w ciuchy ze średniowiecza, następuje zbiorowa przysięga, powstaje nowy człowiek. Decyzja o nadaniu obywatelstwa to najważniejszy dylemat, przed jakim w ogóle staje wspólnota polityczna. To odpowiedź na egzystencjalne dla tej wspólnoty pytanie: kto jest swój, kogo możemy uznać za swego, więc też – kim sami jesteśmy?

Poluzowanie relacji człowiek–państwo w ostatnich dekadach zupełnie odmieniło znaczenie obywatelstwa, pozbawiając go psychologicznej (magicznej) wagi, nie ograniczając zarazem jego praktycznego znaczenia. Jednym z przejawów tych zmian jest fakt, że coraz więcej państw, szczególnie na Zachodzie, nie ma problemów z dwoma lub nawet trzema paszportami w szufladach swoich obywateli – rzecz nie do pomyślenia jeszcze 30 lat temu. Wybór obywatelstwa coraz częściej przypomina więc wybór tzw. taniej bandery – ludzie zachowują się jak kapitanowie statków pływających pod flagą Panamy, którzy – gdyby nie kanał – nie potrafiliby wskazać tego państwa na mapie. Ważne jednak, że żaden panamski fiskus nie domaga się od nich płacenia podatków.

Najbardziej radykalna zmiana w statusie obywatelstwa zachodzi wprost na naszych oczach, w Unii Europejskiej. Unijne obywatelstwo sprawiło, że państwa członkowskie musiały się pozbyć rodzonego odruchu – tego właśnie rozróżnienia między swoimi i obcymi obywatelami. Dla francuskiego konsula nie może więc mieć już znaczenia, czy ofiara wypadku jest Francuzem czy Łotyszem. Ale tu znów, jak w przypadku wspólnej europejskiej waluty, idea ugrzęzła w połowie drogi i pomysł skrojony dla pełnej unii politycznej musi działać w ramach unii gospodarczej.

Formalnie przyznawanie obywatelstwa pozostaje wyłączną domeną państw członkowskich. Ale już rezultaty prowadzonych przez nie polityk imigracyjnych wpływają na całą Unię. Atrakcyjność maltańskiej oferty opiera się właśnie na tym, że klient płaci za jeden paszport, a dostaje obywatelstwo 28 państw. Nadanie maltańskiego obywatelstwa chińskiemu biznesmenowi oznacza, że może on założyć firmę w Monachium i kupić gospodarstwo rolne pod Tallinem. Rozdźwięk polega na tym, że Malta skasowała przy okazji ponad milion euro, a ewentualne koszty poniosą Niemcy i Estonia.

Jeśli obywatelstwo to już tylko biznes, a nie sprawa lojalności, jeśli ważna jest przede wszystkim lista krajów, do których można wjechać bez wizy dzięki nowemu paszportowi, to państwa z tej listy mają prawo domagać się od Malty i innych handlarzy paszportów udziału w zyskach, które w ubiegłym roku w skali globalnej, według Ayelet Shachar z uniwersytetu w Toronto, wyniosły co najmniej miliard dolarów.

Demokracja czyli wolność podróżowania

Zasadnicze pytanie więc brzmi: czy w zdobywaniu obywatelstwa chodzi o nową tożsamość, udział w lepiej zorganizowanej demokracji, czy tylko o swobodę podróżowania, jaką zapewnia zachodni paszport? W tej sprawie rozegrał się już pewien naturalny eksperyment. Bułgarzy nie przepadają za Macedończykami. Twierdzą, że to też są Bułgarzy, tylko poprzewracało im się w głowach, a państwo, w którym żyją, to kaprys historii. Z kolei macedońska tożsamość w dużym stopniu opiera się na niebyciu Bułgarami, a sugestie, że to nieprawda, jeszcze do niedawna groziły w Macedonii ciężkim pobiciem. Unia Europejska zmienia jednak perspektywę. Gdy tylko Bułgaria została jej członkiem, nagle tysiące Macedończyków odkryło w sobie Bułgarów i na kilka tygodni zablokowali bułgarskie konsulaty z nadzieją na paszport.

Malta dla uniknięcia podobnych problemów wynajęła Hanley&Partners, najsłynniejszą na świecie firmę, która ułatwia zdobycie nowej ojczyzny. Zarejestrowana w raju podatkowym na wyspie Jersey firma przekonuje na własnej stronie internetowej, że zajmuje się „planowaniem obywatelskim”. Aby dotrzeć do potencjalnych klientów, organizuje np. zamknięte przyjęcia w ekskluzywnych okolicznościach. Założyła portal społecznościowy A Small World, na którym chwali się, że może załatwić obywatelstwo nawet w trzy miesiące.

Hanley prowadzi również ranking najbardziej poszukiwanych paszportów, czyli takich, które pozwalają na najbardziej swobodne podróżowanie bez wiz. Na pierwszym miejscu ex aequo są dokumenty fińskie, szwedzkie i brytyjskie. Polska jest na 33 miejscu, mniej więcej na tym samym poziomie co inne państwa środkowoeuropejskie. Stawkę zamykają paszporty afgański i iracki.

To właśnie Hanley&Partners stoi za sukcesem pioniera na rynku obywatelstw, karaibskiego mikropaństwa Saint Kitts i Nevis. Kiedyś eksportowało ono statkami niemal wyłącznie cukier trzcinowy, dziś eksportuje niemal wyłącznie paszporty, i to pocztą. Przepis zezwalający na przyznanie obywatelstwa w zamian za 250 tys. dol. datku lub 400 tys. w inwestycjach wprowadzono już w 1984 r., ale z początku biznes kręcił się słabo. Dopiero wynajęcie w 2007 r. Hanley&Partners, a także światowy kryzys gospodarczy sprawiły, że to wyspiarskie państwo zostało zalane aplikacjami, głównie bogatych komunistów z Chin, ale również Egipcjan uciekających przed rewolucją, a nawet finansistów z Chicago, który doszli do wniosku, że ruch Occupy prędzej czy później zabierze im wszystko.

Cała procedura naturalizacji rzeczywiście trwa tylko trzy miesiące. Każdy zainteresowany obywatelstwem Saint Kitts i Nevis maltańskim zwyczajem nie musi nawet pojawiać się na wyspach. Na tym biznesie korzystają wszyscy: zerowa stawka podatku dochodowego, izolacja geograficzna – na wypadek ucieczki z ojczyzny – i w końcu bezwizowy wstęp do 131 państw to nie lada gratka dla bogaczy coraz bardziej prześladowanych przez normalne państwa. Z kolei dla sprzedających paszporty pieniądze z tej operacji to ważny element budżetu. 45-tysięczne Saint Kitts i Nevis ma ponad 3 mld dol. długu (dwukrotność rocznego PKB), więc 200 mln wpływów z drukowania małych książeczek z herbem państwa na okładce i zdjęciem w środku robi różnicę. Pośrednicy z Jersey też nie są stratni – od każdego aplikanta dostają 35 tys. dol. plus procent z inwestycji poczynionych przez niego na wyspach.

Zwolennicy handlowania paszportami podkreślają zbawienną bezstronność tego mechanizmu, który ma w końcu uwolnić oświecone państwa z ograniczeń kultury, nacjonalizmu czy tradycji. Koniec z arbitralnością, niech żyje niewidzialna ręka – pisze o tym rozwiązaniu Gary Backer, laureat Nagrody Nobla z ekonomii. Backer od lat proponuje, aby wyznaczyć cenę również za amerykańskie obywatelstwo, i dodaje, że ci, którzy zdecydowaliby się zapłacić np. 500 tys. dol., z założenia będą mieli potrzebne Ameryce cechy, takie jak pracowitość, wykształcenie, ambicja. Przede wszystkim będą jednak płacić podatki i rzadko korzystać z wyczerpujących się zasobów państwa dobrobytu.

Demokracja rynkowa

Czy warto się zatem przejmować, że zmierzamy do modelu społecznego, w którym wszystko jest na sprzedaż? Według Michaela Sandela, amerykańskiego filozofa z Uniwersytetu Harvarda, są co najmniej dwa powody do niepokoju. Po pierwsze, nierówności. W społeczeństwie, w którym wszystko, nawet członkostwo, jest na sprzedaż, ci z mniejszymi portfelami już na starcie są poszkodowani.

Po drugie, rynek ma w tych okolicznościach tendencje korupcjogenne, bo nie tylko alokuje dobra, ale również wyraża określony stosunek do nich. Płacenie dzieciom za czytanie książek być może skłoni je do lektury, ale nauczy je również, że to tylko „pańszczyzna”, którą trzeba odrobić, a nie źródło intelektualnej satysfakcji. Wynajmowanie zagranicznych najemników być może oszczędzi życie własnych obywateli, ale też niszczycielsko skorumpuje znaczenie samego obywatelstwa. I jeszcze jeden wniosek Sandela: jeśli już decydujemy się na sprzedawanie obywatelstwa, dlaczego nie mielibyśmy oddzielnie sprzedawać prawa do głosowania? Amerykański filozof przekonuje, że nie do końca świadomie popłynęliśmy od gospodarki rynkowej do rynkowego społeczeństwa, i dodaje, że już to przerabialiśmy – z fatalnymi skutkami.

Civis Romanum sum, Jestem obywatelem Rzymu – to brzmiało dumnie, przynajmniej do czasu, gdy Wieczne Miasto nie zaczęło kupczyć obywatelstwami. Wcześniej to właśnie niezachwiana lojalność obywateli była jednym z fundamentów imperium. Nie tylko w wymiarze emocjonalnym – Rzymianie musieli odsłużyć w legionach często nawet dwie dekady, a związek z państwem zacieśniał jeszcze obowiązek płacenia podatków. Te obciążenia budowały więź – powiedzielibyśmy dziś – magiczną. Rzymianie właśnie w kontekście relacji obywatel–państwo wymyślili pojęcie honoru nieprzeliczalnego na jakiekolwiek prywatne korzyści. To dlatego jedyną zbrodnią, za którą obywatelowi Rzymu groziła śmierć, była zdrada.

Niemal równo dwa tysiące lat temu Rzymianie zaczęli jednak handlować obywatelstwem, nawet nie ze względu na korzyści finansowe – sprzedawali je przede wszystkim bogatym mieszkańcom podbitych terytoriów, aby ich sobie zjednać. I zanim się obejrzeli, hołubiona przez nich rzymskość stała się czymś w rodzaju tytułu arystokratycznego. Zamiast jednoczyć mieszkańców imperium, dzieliła ich. Gdy więc w V w. zachodnia część cesarstwa pogrążyła się w kryzysie, nikt nie poczuwał się już do jej obrony. Obywatele arystokraci przejmowali się swoimi majątkami, a resztę mało obchodziło państwo, które przecież nie było ich.

Obywatelstwo to pomysł polityczny. Jako takie ma więc u swoich posiadaczy budować potrzebę politycznego zaangażowania, współrządzenia oraz solidarności między członkami wspólnoty. Trudno sobie wyobrazić, jak te wartości miałyby przetrwać, gdyby rozróżnienie swój/obcy decydowało się wyłącznie na podstawie zawartości portfela. Zakup maltańskiego obywatelstwa nie wymaga przecież od aplikanta niczego poza gotówką. Natomiast państwo sprzedaje to, co ma najcenniejsze – swoją tożsamość.

Polityka 17.2014 (2955) z dnia 21.04.2014; Świat; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Paszporty na sprzedaż"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną