Izrael pochwali się likwidacją tuneli ze Strefy, zniszczeniem składów broni Hamasu oraz wyeliminowaniem kilku liderów tej organizacji, których uznaje za terrorystów. Hamas z kolei jeszcze raz ogłosi moralne zwycięstwo nad przeważającymi siłami szatana. I za dwa, trzy lata historia się powtórzy, bo to jest na rękę obu stronom.
W ciągu ostatnich sześciu lat to już trzecia wojna w Gazie. Obie strony konfliktu do perfekcji doprowadziły więc nie tylko działania zbrojne w swoich specjalizacjach, ale imponują również spójnością przekazów, z którymi nie sposób się nie zgodzić, choć są ze sobą sprzeczne. I tak trudno odmówić Izraelowi prawa do obrony. W końcu obecny kryzys rozpoczął się od porwania trzech studentów jesziwy na Zachodnim Brzegu, a potem ostrzałem rakietowym ze Strefy Gazy, na co Izrael tylko odpowiada.
Z drugiej strony trudno nie sympatyzować z Palestyńczykami. Do poniedziałku zginęło ich w Gazie 1030, w porównaniu z 45 Izraelczykami. Tych koszmarnych liczb nie można zweryfikować, niemniej uderza dysproporcja. Izrael tłumaczy, że Hamas traktuje cywilów jak żywe tarcze i odpala rakiety ze szkół i szpitali. Czy to jednak usprawiedliwia izraelskie ataki? Co z tego, że armia izraelska ostrzega mieszkańców przed nadchodzącym bombardowaniem, skoro oni i tak nie mają dokąd uciec?
Podstawowy problem z powracającymi kryzysami w Gazie polega na tym, że żadnej ze stron nie zależy na długofalowym rozwiązaniu. W przypadku Hamasu jest to bardziej zrozumiałe, bo jak każda organizacja radykalna żywi się konfliktem. W przypadku Izraela to już mniej oczywiste, choć nie mniej destrukcyjne.
Obecny stan rzeczy w Gazie miał swój początek w 2005 r.