Lotnicze bombardowania Państwa Islamskiego (PI) na terenach Syrii i Iraku przynoszą mieszane rezultaty. Bomby zabiły niektórych dżihadystów i zniszczyły część instalacji naftowych, uszczuplając dochody z przemytu ropy. Zjednoczyły jednak walczące dotąd ze sobą frakcje: PI i front Al-Nusra (filię Al-Kaidy) oraz pomogły ludobójczemu reżimowi prezydenta Bazzara Al-Asada, dla którego to radykalni dżihadyści byli ostatnio najgroźniejszym przeciwnikiem. Barack Obama oświadczył, że celem Ameryki jest zniszczenie zbrodniczego PI. Ale bez udziału wojsk lądowych – co prezydent wyklucza – osiągnięcie tego celu wydaje się niemożliwe, choćby dlatego, że dżihadyści chowają się w miastach, a na znaczne ofiary cywilne krucha koalicja 10 państw, które zadeklarowały udział w operacjach wojskowych, nie może sobie pozwolić. Być może więc Obama liczy tylko na osłabienie PI, tak aby po zapowiadanym dozbrojeniu umiarkowanych rebeliantów z Wolnej Armii Syryjskiej szala przechyliła się na jej korzyść. Ale wygląda to na pobożne życzenia, gdyż nie ma ona raczej szans w konfrontacji ze wspomaganym przez Rosję i Iran coraz silniejszym Asadem.