Medynę Tangeru wypełnia szaleńcza energia: zakapturzony mężczyzna w dżalabii pędzi na ośle w dół uliczki; dostawca mięty z wysiłkiem pcha rozklekotany wózek; śniady starzec, w narzuconym na nagie ciało czarnym płaszczu, wygraża wokół chudą pięścią; ktoś biegnie, ktoś go goni, pieje kogut… – Szukasz chłopca, dziewczyny, kifu? – pyta handlarz. – Nie chcesz nic? Czy jesteś rasistą?
Tanger – agrafka spinająca Europę i Afrykę – to tygiel ras, kultur, religii, typów ludzkich. Miasto, w którym każde miejsce jest osobnym światem, wypełnionym odrębnym językiem: dariją, rifeńskim, hiszpańskim, francuskim…
W powietrzu unosi się zapach mięty i haszyszu.
Raj hochsztaplerów
Wolne miasto Tanger, a właściwie Międzynarodowa Strefa Wolnego Handlu (1923–56), zarządzana przez dziewięciu konsulów państw zachodnich – była prawdziwym rajem finansowym. Brak wiz, ceł, podatków i przepisów – wszystko to sprzyjało interesom. Banki spekulowały walutami i prały pieniądze (przez jeden z nich, w 1943 r., trafiły do Anglii podrobione funty z Sachsenhausen). Kwitła kontrabanda. Ulicami jeździły cadillaki, na wystawach leżały szwajcarskie zegarki i francuskie perfumy.
Po wojnie narodziła się czarna legenda Tangeru. W porcie, obok okrętu „Nylona Sida” – pirata, który organizował porwania na otwartym morzu, dokowały łodzie podwodne przemytników. W Grand Café de Paris handlował bronią Otto Skorzenny, który jako agent Abwehry wsławił się porwaniem Benito Mussoliniego. Po medynie chodzili zbiegli naziści i kolaboranci z Vichy, ekskomunikowani księża, lekarze pozbawieni praw do zawodu, prawnicy bez licencji... W świecie, gdzie wolno było niemal wszystko, każdy chciał zacząć od początku.