Najpierw dwa przykłady czarnego humoru: fotel senatora ze stanu Iowa ponownie zdobyła 44-letnia republikanka Joni Ernst, która w telewizyjnym spocie wyborczym chwaliła się, że świetnie kastrowała wieprzaki. To spowoduje, że nieźle zakwiczą w Waszyngtonie – mówiła pani senator w swoim spocie. Przebiła ona Roba Manessa w Luizjanie, który chciał Waszyngton zastraszyć umiejętnością poskramiania aligatorów.
Po amerykańskich wyborach midterm – czyli w połowie kadencji prezydenckiej – Republikanie odzyskali większość w Senacie, zdobywając co najmniej 51 mandatów (dotychczas mieli 45), zwiększyli przewagę głosów w Izbie Reprezentantów i wygrali większość foteli gubernatorskich, jakie były do zdobycia 4 listopada. Na tym ponurym dla Partii Demokratycznej wyniku zaważyła gasnąca gwiazda samego Baracka Obamy, który tak bardzo stracił popularność, że duża część kandydatów demokratycznych – w toku kampanii wyborczej – podkreślała, że się z nim nie zgadza, zwłaszcza co do postulatów ochrony środowiska czy kontroli broni palnej.
Wytworzyła się dziwaczna sytuacja polityczna: wygrali Republikanie, chociaż w badaniach ośrodka Pew Research Center z połowy października to Demokraci zebrali więcej opinii pozytywnych (47 proc.) niż Republikanie (38) i większość Amerykanów (54 proc.) uważa, że to Demokraci są bliżsi ich interesom niż Republikanie (33 proc.). Demokraci nie są jednak w stanie wykorzystać w konkretach tej przewagi sympatii. Obama dla nich jest dziś obciążeniem, a nie atutem.
Prezydent dostaje cięgi mało sprawiedliwie. Ameryka ma wyniki gospodarcze lepsze niż Europa i większość świata zachodniego. Bezrobocie spadło poniżej 6 proc., wzrost jest całkiem przyzwoity – 3,5 proc. Ale nie przekłada się to wcale na popularność prezydenta. Kampania wyborcza pobiła rekordy: wydano ponad miliard dolarów na 600 tys. spotów telewizyjnych, w których w większości przebijają gniewne nastroje. Czołowe hasła Obamy – ubezpieczenia zdrowotne dla najbiedniejszych czy właśnie kontrola broni palnej – nie cieszą się uznaniem większości. Z europejskiej perspektywy to mało zrozumiałe.
Tak więc Obama dwa ostatnie lata prezydentury będzie się borykał z nieprzychylnymi mu obiema izbami Kongresu, czyli „koabitacją po amerykańsku”. Nie jest to sytuacja dramatyczna, bo tak samo było w przypadku Billa Clintona, obu George’ów Bushów, ojca i syna, a także Ronalda Reagana. Cóż, jesteśmy krajem podzielonym – wzdycha wielu amerykańskich komentatorów. Prezydent ma możliwości rządzenia przy pomocy tzw. executive orders, dekretów prezydenckich. Ale jego pozycja dalej osłabnie, a marzenie o współpracy ponadpartyjnej – zniknie zupełnie. To akurat znamy.