Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Miasta upadłe

Amerykańskie metropolie przemijają jak cywilizacje

Opuszczone budynki w jednej z podupadłych dzielnic Chicago. Opuszczone budynki w jednej z podupadłych dzielnic Chicago. Carlos Ortiz/Polaris / EAST NEWS
Pogrążone w zamieszkach Baltimore to opowieść nie tyle o brutalności miejscowej policji, co o postępującym upadku wielu amerykańskich metropolii.
Detroit, Lee Plaza, zabytkowy apartamentowiec i hotel z 1929 r., zamknięty w latach 90.Ann Hermes/AP/EAST NEWS Detroit, Lee Plaza, zabytkowy apartamentowiec i hotel z 1929 r., zamknięty w latach 90.
Porzucone domy w Youngstown, kolejnym mieście z tzw. pasa rdzy.Benjamin Lowy/Getty Images Porzucone domy w Youngstown, kolejnym mieście z tzw. pasa rdzy.

Freddie Gray mieszkał w jednym z czerwonych, dwupiętrowych domów komunalnych, przypominających baraki wojskowe w dzielnicy Sandtown-Winchester w Baltimore. Więcej niż połowa rodzin żyje tam poniżej minimum socjalnego, wyliczonego na 23 tys. dol. rocznie na czteroosobową rodzinę. Bezrobocie przekracza 20 proc. (w całym kraju 5 proc.). Dwie trzecie mieszkańców kończy edukację na podstawówce.

Jak podaje amerykańskie ministerstwo zdrowia, całe Baltimore notuje najwyższy wskaźnik uzależnionych od heroiny, a Sandtown-Winchester spośród wszystkich dzielnic miasta wysyła najwięcej skazańców do więzień stanu Maryland. Zdecydowaną większość z nich za przestępstwa narkotykowe. W ciągu ostatnich trzech lat w Sandtown popełniono 663 morderstwa. To i tak nie najgorzej, dwie dekady temu średnia wynosiła 300 zabójstw rocznie.

Rury wodociągowe położono tu niemal sto lat temu i od tamtej pory nikt do nich nie zaglądał. 20 proc. wody wycieka z nich, zanim dotrze do kranów. Kto mógł, zdążył uciec z Sandtown, ewentualnie został wyeksmitowany przez bank, gdy przestał spłacać kredyt. Zabita dechami jest co trzecia nieruchomość.

Ludzie – zarówno czarni, jak i biali – z pięknych domów położonych wśród zielonych wzgórz wokół centrum Baltimore nigdy nie zaglądają do Sandtown-Winchester i kilkunastu podobnych dzielnic miasta. Można zwiedzić Baltimore, wyjechać zachwyconym i nawet nie wiedzieć, że takie miejsca istnieją. Christi Green, szefowa miejscowego centrum pomocy społecznej św. Franciszka, nazywa je enklawami Trzeciego Świata. W dziesiątkach amerykańskich miast – tak jak w Baltimore – w takich enklawach żyje połowa mieszkańców.

Śmierć Freddiego Graya, który, po aresztowaniu, 19 kwietnia zmarł w szpitalu wskutek urazu kręgosłupa, wywołała największe zamieszki w Baltimore od 1968 r., gdy miasto zapłonęło po zamachu na Martina Luthera Kinga. Ale opowieść o Grayu nie jest wyłącznie opowieścią o brutalności policji i niezałatwionych kwestiach rasowych. To opowieść o postępującym od kilku dziesięcioleci upadku amerykańskich metropolii.

Przemysł na złom

W połowie ubiegłego wieku Baltimore było jednym z sześciu największych i najbogatszych miast Ameryki i jednym z 20 najpotężniejszych ośrodków przemysłowych świata. Największa huta stali na planecie – Bethlehem Steel – zatrudniała 35 tys. ludzi. Tu wytopiono stal na most Golden Gate w San Francisco, na setki drapaczy chmur i okrętów amerykańskiej marynarki. Robota huczała też w stoczni, w zakładach produkcji części samolotowych, w montowniach samochodów, w fabrykach chemicznych i w jednym z dwóch największych portów środkowego Atlantyku.

Jeszcze na początku lat 70. co trzeci pracownik w Baltimore był zatrudniony w przemyśle produkcyjnym. Wynegocjowane przez związki zawodowe stawki były wysokie zarówno dla czarnych, jak i białych, w tym tysięcy świeżych imigrantów z Polski, Włoch, Irlandii. Stoczniowiec mógł swobodnie utrzymać przestronny dom, kilkuosobową rodzinę, odłożyć na samochód i wakacje. Najwięksi pracodawcy fundowali ubezpieczenie zdrowotne, a nawet budowali dla robotników całe dzielnice – ze szkołą, sklepami i kościołem.

Dziś w produkcji pracuje mniej niż 5 proc. zatrudnionych. Największym pracodawcą w mieście jest uważany za jeden z lepszych na świecie uniwersytet Johna Hopkinsa i szpital uniwersytecki. Wykwalifikowani pracownicy dostają od Hopkinsa świetne pieniądze. Cała reszta niewiele ponad ustawowe minimum. Najmniej, jak może, płaci też sektor turystyczny – drugi największy pracodawca w mieście. Ci, którzy mają robotę, nawet marnie płatną, raczej nie narzekają, bezrobocie w niektórych enklawach Trzeciego Świata przekracza 50 proc.

Deindustrializacja rozpoczęła się w całych Stanach już w latach 60. Z gospodarki produkcyjnej Ameryka w dwa dziesięciolecia zmieniła się w gospodarkę usługowo-konsumpcyjną. Dziś podstawowym amerykańskim towarem eksportowym są surowce wtórne. Makulaturę i złom milionami ton skupują Chińczycy i produkują z nich wszystko, co się da – od bierek po części samochodowe.

Pas rdzy

Za symbol upadku amerykańskiego przemysłu uchodzi Detroit, ale pierwsze było Cleveland, kiedyś piąte co do wielkości miasto USA, które ogłosiło bankructwo już w 1978 r. Nie podniosło się do dziś. Mieszka tam niecałe 400 tys. ludzi, 600 tys. mniej niż przed półwieczem. W latach 1960–2000 z niegdysiejszej metropolii wyparowało 40 proc. miejsc pracy. Wokół centrum straszy 100 ha poprzemysłowych nieużytków. Prawie 300 tys. m kw. przestrzeni biurowej w drapaczach chmur w samym sercu miasta stoi pustych.

Podobnie lub niewiele lepiej jest w wielu innych miastach tzw. pasa rdzy, kiedyś nazywanego pasem stali – poprzemysłowych ośrodkach północnej części kraju, jak Chicago, Buffalo, Detroit, Milwaukee, Gary, Cincinnati, Toledo, Akron czy Youngstown.

Slumsy w większości tych i innych poprzemysłowych miast charakteryzują podobne statystyki – przestępczość i bezrobocie wyższe o kilkanaście punktów procentowych niż średnia krajowa, najgorzej wykształceni mieszkańcy, największa liczba matek samotnie wychowujących dzieci, najwięcej ojców w więzieniach. No i krótsze życie – mieszkańcy najbiedniejszych dzielnic w Atlancie żyją średnio 13 lat krócej niż ci z najbogatszych, ta różnica w Chicago wynosi 16 lat, w Richmond 20.

Marisela Gomez w książce „Race, Class, Power and Organizing in Baltimore” (Rasa, klasa, władza i samoorganizowanie się w Baltimore) tłumaczy, dlaczego w czasach, gdy kończyła się era przemysłowa i biali (w tym polscy imigranci) przenosili się na przedmieścia i wchodzili w nowy usługowy rynek pracy, czarni zostali w swoich dzielnicach, bez zajęcia. Po pierwsze, trwała segregacja na rynku nieruchomości – w pewnych dzielnicach czarny nie miał szans kupić domu, istniała w tej sprawie niepisana zmowa wśród agencji pośrednictwa. Po drugie, banki nie przyznawały czarnym niemal żadnych kredytów. Po trzecie, gdy skurczył się rynek pracy, w pierwszej kolejności na etat łapali się biali.

Gdy miasta się wyludniały i klasa średnia zaczęła płacić podatki w podmiejskich hrabstwach, w miejskich budżetach pojawiły się potężne dziury. Cięto wydatki wszędzie jak leci, bardzo chętnie w edukacji. Publiczne szkoły zaczęły popadać w ruinę, drastycznie obniżając poziom nauki, ale też dosłownie – czego symbolem było zawalenie się dachu w jednym z gimnazjów w Cleveland w 2010 r. (nikt nie zginął, bo szkoła była akurat zamknięta).

Symbolem zaniedbania w najbiedniejszych dzielnicach stało się to, z jaką opieszałością egzekwowano od właścicieli budynków nakaz czyszczenia ścian z farby zawierającej ołów. Szacuje się, że w Stanach żyje ok. 100 tys. dzieci zatrutych ołowiem. Badania pokazują, że mają one problemy z nauką, koncentracją, częściej cierpią na ADHD. Rodzina Freddiego Graya wywalczyła odszkodowanie za to, że mieszkała w domu wymalowanym ołowianą farbą. Gdy Gray miał dwa lata, krew, którą pobrano mu do badania, zawierała 37 miligramów ołowiu w decylitrze. Maksymalny poziom, według normy rządowej, wynosi 5 mg.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy z miast wyniósł się przemysł, pojawiły się narkotyki. Samuel Staley w książce „Drug Policy and the Decline of American Cities” (Polityka narkotykowa i upadek amerykańskich miast) opisuje, jak dzielnicowe syndykaty narkotykowe zaczęły wypełniać próżnię na rynku pracy, powstałą po zamknięciu fabryk. Gangi masowo werbowały bezrobotnych i przyuczały ich do dilerki. Biznes narkotykowy pęczniał w równie szybkim tempie, w jakim z dzielnic wyprowadzały się legalne interesy.

Wszystko przez narkotyki

Matka Freddiego Graya była heroinistką, on sam kilkanaście razy lądował za kratkami (najdłużej na dwa lata) za drobne przestępstwa narkotykowe – posiadanie lub puszczanie w dzielnicy niewielkich ilości marihuany i kokainy.

David Simon, reporter weteran największego baltimorskiego dziennika „The Sun” i autor kultowego, rozgrywającego się w Baltimore serialu telewizyjnego „The Wire”, uważa, że to narkotyki są kluczem do zrozumienia ostatnich wydarzeń w mieście.

Podobnego zdania jest wielu byłych policjantów z Baltimore, wypowiadających się w ostatnich tygodniach w mediach, a także niektórzy członkowie Kongresu. „Dzisiejsze napięcia są wynikiem kilku dziesięcioleci stosowania brutalnej taktyki policyjnej kryminalizującej użytkowników narkotyków” – mówił Earl Blumenauer, demokrata z Oregonu, na konferencji prasowej grupy kongresmenów zabiegających o zmianę prawa narkotykowego.

Gdy w 1971 r. Richard Nixon ogłosił, że narkotyki są wrogiem publicznym numer 1, i wypowiedział im wojnę, komisariaty policji w całym kraju dostały nowe narzędzia władzy. W wielu miastach ustanowiono strefy wolne od narkotyków, w Baltimore objęła ona niemal jedną trzecią powierzchni miasta. W ich obrębie zawieszano działanie wielu praw obywatelskich – dla policji o wiele łatwiejsze stało się przeszukiwanie podejrzanych o dilerkę, aresztowanie, przeszukiwanie domów, bicie, a nawet zabijanie. Policja dostała wolną rękę, żeby arbitralnie czyścić ulice wszelkimi możliwymi metodami.

Na tym gruncie zaczęła kiełkować wzajemna nienawiść mieszkańców i mundurowych.

Wojna przeciw czarnym

Jednocześnie postępował rozkład wspólnoty. Maria Oziemkowska, Polka, która w połowie lat 80. pracowała w Baltimore przy programach terapeutycznych dla uzależnionych rodzin firmowanych przez Uniwersytet Hopkinsa, opowiada, że wtedy jeszcze żyły „prawdziwe babcie” – starsze kobiety z pokolenia pamiętającego czasy świetności przemysłowego miasta. Wielkim wysiłkiem próbowały spajać rozpadające się rodziny.

Dziś „prawdziwych babć” już nie ma – jest gospodarka oparta na dilerce i uzależnienie obejmujące trzecią generację. Rodziny pogrążają się w coraz głębszej patologii. Dorastający młodzieńcy wchodzą w ten sam świat, koło się zamyka. „W naszej wspólnocie zawsze jest recesja” – mówi jeden z bohaterów dokumentu Al Dżaziry „Baltimore: Anatomy of an American City”. „Albo się jej poddajesz, albo puszczasz dragi. Mało kto zna tu lepsze sposoby, żeby się utrzymać”.

W tym samym filmie współtwórca „The Wire”, były (biały) oficer policji Ed Burns dodaje: „Wojna z narkotykami w rzeczywistości jest wojną przeciw czarnym”.

W latach 1970–2005 populacja amerykańskich więzień zwiększyła się o 700 proc. Połowa z ponad 2 mln więźniów siedzi za narkotyki, z ich powodu Afroamerykanie lądują w pace 10 razy częściej niż biali. Jednocześnie statystyki konsumpcji i uzależnień się nie zmniejszają.

Burmistrz Baltimore Stephanie Rawlings-Blake jest czarnoskóra, podobnie jak szef miejskiej policji. Troje spośród sześciorga policjantów, którzy aresztowali Freddiego Graya (dziś wszyscy zawieszeni w służbie, oczekują na wyniki śledztwa), to Afroamerykanie. Marisela Gomez twierdzi, że problem brutalności policji wobec czarnoskórych mężczyzn jest systemowy: „Kadencja czy dwie czarnych władz to za mało, żeby zmienić system funkcjonujący od niemal pół wieku”.

Czarne władze są nieskuteczne, a czarni policjanci – jak przyznaje David Simon z baltimorskiego „The Sun” – bywają najbrutalniejsi wobec czarnych na ulicach, bo dziś – choć praprzyczyny endemicznej biedy, narkomanii i przestępczości są rasowe – konflikty rozgrywają się przede wszystkim na przestrzeni klasowej. Lepiej wykształceni czarni odnoszą takie same sukcesy zawodowe i życiowe jak ich biali sąsiedzi z klasy średniej. W gettach pozostali ludzie o najmniejszych zdolnościach do wspinania się po szczeblach drabiny społecznej.

Marisela Gomez opowiada, jak w czasie pracy nad książką zauważyła, że wielu czarnych aktywistów po cichu przyznaje, że czasy państwowej segregacji były pod wieloma względami lepsze, bo w afroamerykańskich dzielnicach pozostawali przymusowo wszyscy – bezrobotni, sprzątacze, robotnicy, ale też prawnicy, lekarze, artyści, przedsiębiorcy. To nakręcało dzielnicową gospodarkę, bardziej zróżnicowana społeczność skuteczniej likwidowała patologie.

Gdy w gettach pozostali najsłabsi, władze miejskie i federalne przez dekady spychały ich jeszcze bardziej w dół. Przykładem choćby niedofinansowane szkoły i brutalność policji, ale też masowe eksmisje, dokonywane w oparciu o prawo wywłaszczenia (eminent domain). Przepis daje władzom możliwość wysiedlenia mieszkańców, jeśli teren, na którym mieszkają, zostanie przeznaczony na „społecznie pożyteczną inwestycję”. W wielu miastach zasada ta nakręca korupcję na ogromną skalę – na przejętych terenach powstają stadiony, centra handlowe, biurowce, infrastruktura turystyczna. Prywatni inwestorzy zarabiają krocie, w lokalnych społecznościach nie zostaje niemal nic.

Nie wyjdziesz z getta

Z nowych inwestycji w Baltimore najwięcej kontrowersji budzi centrum biznesowo-hotelowe Harbor Point, na które deweloper dostał od miasta 100 mln dol. dotacji w postaci ulg podatkowych. Powstaje ono na najbardziej atrakcyjnej działce w mieście, położonej na cyplu, gdzie kiedyś stały zakłady chemiczne. W innych miejscach prywatno-publiczna deweloperka równa z ziemią parki, place zabaw, domy kultury.

Z perspektywy wprowadzającej się tam klasy średniej miasta radzą sobie dobrze, pięknieją i oferują nieźle płatne posady. W tym samym czasie w gettach nic nie zmienia się na lepsze. Coraz bardziej wyjałowione, zamieniają się w kwartały odrapanych szeregowców bez skrawka zieleni, bez pracy, bez nadziei.

Na takich ulicach dorastał Freddy Gray, syn heroinistki, od pierwszego dnia życia wdychający ołów ze ścian, słaby uczeń w jednej z najgorszych szkół w mieście, wagarowicz, drobny diler i skazaniec. Ofiara upadłego miasta.

Polityka 20.2015 (3009) z dnia 12.05.2015; Świat; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Miasta upadłe"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną