Co z tego, że zachodni politycy nie przyjechali do Moskwy na paradę, skoro przyjechali do nas, a nawet maszerowali z nami, Chińczycy? Właśnie zaczynamy z nimi wspólne manewry na Morzu Śródziemnym. A komu się to nie podoba, to jego sprawa.
Niezupełnie. Każda nieobecność jest odnotowana – przyznają moskiewskie „Wiedmosti” – „w ciągu jednego roku Dzień Zwycięstwa zmienił się w element aktualnej polityki zagranicznej (…). Wszystko jest wrzucane do jednego worka: 70-lecie zakończenia wojny, ponowne zjednoczenie z Krymem i sukcesy separatystów w Donbasie. Do tego dochodzi popularna od kilku lat logika, by zwycięstwem w II wojnie światowej usprawiedliwiać zbrodnie radzieckiego kierownictwa ze Stalinem na czele. A obecnie tamto zwycięstwo jest nadużywane do usprawiedliwiania naszej agresywnej polityki”.
Szczególnie uwiera Kreml stanowisko Berlina w polityce historycznej. Niemieccy politycy, jak większość prezydentów i premierów z Zachodu, zbojkotowali paradę. Ale pokłonili się przed żołnierzami radzieckimi, którzy także Niemcy wyzwolili – to stwierdzenie już się w Niemczech utarło – od narodowego socjalizmu. Minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier mówił w Wołgogradzie o niemieckiej winie i prosił o wybaczenie za niemieckie zbrodnie. Gdy jednak Angela Merkel w Moskwie wspomniała o współwinie Stalina za wybuch wojny w 1939 r., Putin nie wytrzymał, mówiąc, że Polska sama sobie była winna, uczestnicząc w 1938 r. w rozbiorze Czechosłowacji.
Putin już zapomniał, że sam 1 września 2009 r. na Westerplatte – zresztą w obecności Angeli Merkel – potępił pakt Ribbentrop-Mołotow jako niemoralny. Myli poza tym przyczyny i skutki.