Cecil jak Simba
Nie wszyscy płaczą po słynnym lwie i nie wszyscy potępiają Amerykanina, który go zabił
Po tym, jak amerykański dentysta Walter Palmer wynajął kłusownika i wspólnie z nim zabił żyjącego w Zimbabwe, objętego programem badawczym Oxfordu lwa Cecila, Amerykanie wyszli na ulice. Tłumy protestowały pod domem dentysty. Obrońcy zwierząt z organizacji PETA twierdzili, że myśliwi powinni zawisnąć na stryczku. Internet zalała fala hejtu. A tylko w ciągu jednego dnia pod petycją do Białego Domu z żądaniem wydania Zimbabwe Palmera podpisało się 100 tys. osób.
Równolegle jednak pojawiły się też posty krytyczne wobec tego pospolitego ruszenia. Można w nich przeczytać, że ludzie są bezduszni, bo nie potrafią wskazać Zimbabwe na mapie, nie mają pojęcia, co od lat w tym kraju się dzieje i w jak trudnych warunkach żyją tam ludzie – ale na wieść o śmierci zwierzęcia od razu wychodzą na ulicę. Do sieci trafiają też zdjęcia ludzi, którzy giną w Afganistanie, Syrii czy na Ukrainie, z komentarzem, że takie obrazy już nas nie wzruszają, za to po śmierci lwa płaczemy od razu.
Wreszcie w „New York Timesie” ukazał się artykuł autora z Zimbabwe, Goodwella Nzou, doktoranta na amerykańskim Wake Forest University. Twierdzi on, że w jego kraju nie wszyscy płaczą po Cecilu. Oprócz żalu z powodu zabicia zwierzęcia na wsiach w Zimbabwe można było też usłyszeć, że jeden lew mniej oznacza mniejsze zagrożenie dla ludzi tam mieszkających.
Nzou pyta też, czy Amerykanie, którzy tak mocno protestują, zdają sobie w ogóle sprawę, że lwy w Zimbabwe naprawdę zabijają ludzi i że dla mieszkańców wsi w Zimbabwe taki Cecil to nie jest to samo zwierzę co lew Simba z filmu dla dzieci „Król lew”.
Autor tekstu opisuje swoje doświadczenia z lwami, które pamięta jako drapieżniki grasujące w pobliżu jego domu, zabijające zarówno zwierzęta, jak i ludzi. Dzieci musiały wtedy chodzić do szkoły w grupach, chłopcy nie mogli grać w piłkę na zewnątrz, a jego matka czekała na ojca i synów, aby ci eskortowali ją, kiedy szła do buszu, żeby zebrać drewno na opał. Oczywiście w miastach Zimbabwe do zabicia Cecila też inaczej się podchodzi, bo tam – jak przypomina autor – ludzie żyją, nie czując zagrożenia ze strony drapieżników i wielu mieszkańców miast nigdy nie widziało lwa.
Nzou przypomina też, że w ciągu ostatniej dekady zagraniczni miłośnicy polowań legalnie i za grube pieniądze zabili w Zimbabwe 800 lwów. I nie było wokół tego takiej burzy jak teraz. Amerykanie domagają się teraz ekstradycji Palmera do Zimbabwe, chcą, żeby stanął przed miejscowym sądem. A wielu z nich – pisze Nzou – nie wie jednak nic o Zimbabwe, nie potrafi pokazać tego kraju na mapie i nie ma świadomości, że z okazji niedawnego urodzinowego przyjęcia prezydenta Mugabe zabito m.in. maleńkie słoniątko.
Rozumiem argumenty Goodwella Nzou, on na pewno lepiej zna realia Zimbabwe. Ale nagonka na Palmera nie wynikała tylko z amerykańskiej tendencji do idealizowania zwierząt.
Chodzi raczej o niechęć do człowieka, który zabija bezmyślnie i który dla podreperowania własnego ego przemierzy tysiące kilometrów, wyda tysiące dolarów i jeszcze narazi na wielogodzinne cierpienia jakiekolwiek zwierzę. Falę hejtu wzmogły też głupie tłumaczenia dentysty, który jakoby był przekonany, że całe polowanie było zorganizowane legalnie i prawidłowo. Do tego doszły informacje o tym, że Palmer już w przeszłości był oskarżany o mataczenie, kiedy wyszła na jaw sprawa zabicia niedźwiedzia w Wisconsin.
Dla wielu mieszkańców Zimbabwe lwy często nie są ani Cecilami, ani Simbami, tylko drapieżnikami, które stanowią śmiertelne zagrożenie. Ale nie potępiałabym protestujących, a już na pewno nie tych, którzy – tak jak demokratyczny senator Robert Menmendez – na fali ostatnich wydarzeń zgłosił w Senacie projekt ustawy przeciwko kłusownictwu.
Może szkoda tylko, że dopiero teraz.