Wcale nie tak dawno na europejskich lotniskach panował osobliwy apartheid w wersji soft. Stalowe bramki, dla jednych Europejczyków nieuchwytne w szybkiej przebieżce do taksówki, dla drugich oznaczały kwadranse w kolejce, a potem konieczność dekonspiracji i odpowiedzi na kilka egzystencjalnych pytań w stylu „Po co tu jesteś?”, zadawanych przez spoconego pana po drugiej stronie szkła. To były czasy, gdy przekroczenie granicy w Zgorzelcu wcale nie wiązało się z kilkoma esemesami od pana T.Mobila, ale z historycznie niemiłą przyjemnością obcowania z Niemcem w mundurze. To były czasy, gdy Polska była już w Unii, ale jeszcze poza strefą Schengen.
Skutki umowy, podpisanej 30 lat temu w małej luksemburskiej wiosce, są dziś być może najważniejszym dowodem na istnienie Unii Europejskiej. Obok banknotów z pięknymi mostami i rzeszy biurokratów w Brukseli to właśnie zniesienie wiz oraz kontroli granicznych i stworzenie strefy Schengen stanowi fundament wspólnoty, który najbardziej wpłynął na życie przeciętnego Europejczyka, przekonał ludzi dorastających w cieniu muru berlińskiego, że warto być Europejczykiem. Bez Schengen nie ma wspólnej Europy.
Gdy więc kanclerz Angela Merkel 13 września zdecydowała się zamknąć przed migrantami granicę z Austrią, wielu brukselskich biurokratów zapewne sprawdziło, ile kredytu na mieszkanie zostało im jeszcze do spłacenia. Szczególnie że w ślad za Niemcami kontrole na granicach przywrócili m.in. Czesi, Słowacy, Austriacy i Holendrzy. W wielokilometrowych korkach utknęli nie tylko migranci, ale też obywatele Unii, którzy zdążyli już zapomnieć, gdzie dokładnie kończy/zaczyna się ich ojczyzna.
1.
Porozumienie z Schengen weszło w życie w 1995 r.