W środę 3 października 1990 r. nie było na berlińskich ulicach narodowej tromtadracji. Na Unter den Linden i pod Reichstagiem więcej było spacerowiczów niż statystów „przystąpienia nowych landów” do Republiki Federalnej. Euforia była rok wcześniej, kiedy runął mur. Jednak upadek muru berlińskiego nie nadawał się na święto narodowe, bo 9 listopada kojarzy się z nazistowskimi pogromami w 1938 r., z monachijskim puczem Hitlera w 1923 r. i wybuchem rewolucji 1919 r.
W traktacie zjednoczeniowym wyznaczono więc na święto pierwszy dzień po ogłoszeniu rezultatów konferencji 2+4, przywracającej Niemcom suwerenność. Trudno zatem o bardziej bezbarwne święto narodowe. W październiku było już po ptakach. Enerdowcy nowiutkie marki zachodnie liczyli w kieszeni już od czerwca i teraz zatroskani biegali wokół konkretnych spraw: co z pracą, z mieszkaniem i co wycieknie z akt Stasi.
Ale w głowach była gorączka. Na okładce „Spiegla” widniał tłusty orzeł federalny, trzymający w pazurach kulę ziemską na tle marki niemieckiej, i podpis: „Po zjednoczeniu. Czy nowe mocarstwo światowe?”. Taki też był wtedy ton publicznych dysput. W Dreźnie Helmuta Schmidta, byłego kanclerza, przeraziło pytanie: Jak zjednoczone Niemcy spełnią rolę światowego mocarstwa? Odpowiedział, że Niemcy jedynie otrzymują jeszcze jedną szansę. A wykorzystają ją tylko wtedy, gdy przy solidarności z krajanami z NRD nie zapomną o solidarności z sąsiadami.
To samo powiedział „kanclerz zjednoczenia” Helmut Kohl w telewizyjnym orędziu do narodu: Umiłowanie ojczyzny i wolności łączy się z duchem dobrego sąsiedztwa.