Pokojowe Noble bywają kontrowersyjne. Tegoroczny raczej nie będzie. Spekulowano, że trafi do Angeli Merkel za jej otwartą postawę wobec uchodźców z krajów objętych wojnami domowymi. Typowano prezydenta Obamę za porozumienia z Kubą i Iranem.
Nobel trafił do Tunezji. Ma być zachętą do szukania rozwiązań drogą pokojową i znakiem nadziei dla państw muzułmańskich dotkniętych krwawymi konfliktami. Nie tylko muzułmańskich, bo odkąd do wojny w Syrii włączył się Putin, rośnie ryzyko konfliktu o skali większej niż regionalna. Prezydent Francji nazwał go właśnie ryzykiem „wojny totalnej”.
Zaklinanie rzeczywistości przeciw „wojny totalnej”
Najważniejsze być może zdanie z uzasadnienia decyzji mówi o pokazaniu światu, że możliwy jest dialog z islamistami i współpraca z nimi w ramach demokracji parlamentarnej. Nagroda dla działaczy czterech tunezyjskich zrzeszeń obywatelskich pracujących nad tym, by Tunezja dała radę, ma w sobie coś z zaklinania rzeczywistości.
Bo przecież z islamistami z Al Kaidy czy tzw. Kalifatu żadna rozmowa i współpraca jest niemożliwa. Nawet w samej Tunezji mają swoje śmiercionośne przyczółki. Na dodatek Nobel to jeszcze jedna instytucja znienawidzonego przez muzułmańskich radykałów i fanatyków Zachodu. Jednak to nie do nich adresowana jest tegoroczna nagroda, tylko do sił umiarkowanych w świecie muzułmańskim. Ma być znakiem solidarności z tymi liderami politycznymi i religijnymi w islamie, których przeraża i oburza, że twarzą islamu jest dziś twarz dżihadysty.
Alfred Nobel był człowiekiem Wieku Nauki, który wierzył w racjonalność ludzkiego działania. Nobel, który zrobił majątek na produkcji dynamitu, czyli na wojnie, wierzył we wspólne działanie ludzi dobrej woli na rzecz pokoju. Znał zło wojny, dlatego pragnął dobra pokoju.