Jimmy Morales, lat 46, przez 15 lat prowadził humorystyczny program autorski w telewizji. I właśnie został prezydentem Gwatemali. Poparło go 67 proc. wyborców, co oznacza mniej więcej tyle, że – przytaczając słowa byłego przywódcy z innej części świata – „nie miał z kim przegrać”.
Naturalne pytania: Co takiego dzieje się w kraju, że ludzie wolą pajaca i żartownisia o niezbyt wyszukanym dowcipie od normalnych polityków? Zwariowali wyborcy czy zwariowała polityka? A może jedno i drugie?
Masowy grób zimnej wojny
Gwatemala, kraj w Ameryce Środkowej, 15 mln mieszkańców. To jeden z najbardziej nieszczęśliwych krajów zachodniej półkuli. W XIX i XX w. była bananową republiką – rządy sprawowała lokalna oligarchia usłużna wobec Waszyngtonu. Nadzieja dla żyjącej w nędzy większości pojawiła się na początku lat 50. zeszłego wieku, kiedy wybory wygrał postępowy ekspułkownik Jacobo Arbenz; w języku europejskich idei: socjaldemokrata.
Arbenz przeprowadził reformę rolną, polegającą na wywłaszczeniu części latyfundiów. Naruszył w ten sposób m.in. interesy amerykańskiego koncernu United Fruit Co. W 1954 r. sekretarz stanu USA John Foster Dulles wezwał do uznania zasady, że „wszelkie interwencje komunistów na zachodniej półkuli są nielegalne”. Chodziło o izolację i wytworzenie wokół Arbenza aury podejrzliwości, mimo że nie był komunistą ani nie było najmniejszych poszlak radzieckich wpływów na jego rząd.
Wkrótce CIA zorganizowała w Gwatemali zamach stanu. Oficjalnie chodziło o „komunistyczne zagrożenie”. Naprawdę – o ekonomiczne interesy United Fruit. Prawnicza firma Dullesa – Sullivan and Cromwell – obsługiwała United Fruit, a w zarządzie koncernu zasiadał jego brat Allen, późniejszy dyrektor CIA.