Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Dekada z Angelą

Angela Merkel po raz czwarty chce być kanclerzem Niemiec

Polityczny psychogram pani kanclerz to jedno, a bilans jej dziesięciolecia to drugie. Polityczny psychogram pani kanclerz to jedno, a bilans jej dziesięciolecia to drugie. Hermann Bredehorst/Polaris / EAST NEWS
Kanclerz Niemiec Angela Merkel ogłosiła, że wystartuje w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych i będzie ponownie ubiegać się o urząd kanclerski jako liderka chadecji (CDU/CSU).
Angela Merkel na niemieckim okręcie U 33 w porcie Warnemünde w pobliżu Rostocku, sierpień 2006 r.Christian Charisius / Reuters/Forum Angela Merkel na niemieckim okręcie U 33 w porcie Warnemünde w pobliżu Rostocku, sierpień 2006 r.
Zwolennicy prawicowej Alternatywy dla Niemiec demonstrują w Berlinie przeciwko stanowisku niemieckiego rządu w kwestii imigrantów, listopad 2015 r.Hannibal Hanschke/Reuters/Forum Zwolennicy prawicowej Alternatywy dla Niemiec demonstrują w Berlinie przeciwko stanowisku niemieckiego rządu w kwestii imigrantów, listopad 2015 r.

Artykuł w wersji audio

[Artykuł został opublikowany w POLITYCE w grudniu 2015 roku]

Współczesna polityka jest z natury paliatywna. Nie przywraca zdrowia, a jedynie łagodzi objawy nieuleczalnych schorzeń. I Angela Merkel jest twarzą tej nowej polityki.

Ta jesień to dla Niemców nieprzyjemna pora. W ciągu kilku miesięcy nadkruszone zostały cztery filary narodowej dumy. Afera Volkswagena nadwątliła wizerunek najlepszego na świecie przemysłu samochodowego. Ujawnienie faktu, że Niemcy dali łapówkę, aby w 2006 r. zorganizować piłkarskie mistrzostwa świata, zbrukało nieskazitelny niemiecki futbol, a odkrycie manipulacji wokół stóp procentowych w Deutsche Bank – przekonanie o niemieckiej skrupulatności finansowej.

Natomiast chaos w rządzie Angeli Merkel wokół sprawy uchodźców oraz wyraźna zmiana nastrojów społecznych, łącznie z nasilającymi się atakami na cudzoziemców – wszystko to podkopało dumę Niemców z ich „kultury powitania”, która jeszcze latem pchała ich na dworce, aby tam kwiatami witać imigrantów.

Dziś zachwianie niemieckiego dobrego samopoczucia jest głębsze, niż się wydaje, i uderza osobiście w panią kanclerz, która 22 listopada obchodzi dziesięciolecie swych rządów. Jeszcze niedawno była nazywana żelazną kanclerzycą, najsilniejszą kobietą świata, „madame Europe”. We wrześniu filozof Peter Sloterdijk w jadowicie-cierpkim eseju dla dziennika „Handelsblatt” przepowiadał Niemcom następne 10 lat „drzemki pod jej dobrą opieką”. Ale już pod koniec października popularność „Matki Angeli” spadła o 10 pkt proc.

Kakofonia nastrojów

Gdy szef bawarskiej CSU Horst Seehofer powiedział, że jeśli Merkel nie zamknie granic przed uchodźcami, to przestanie być kanclerzem, gruchnęła debata, kto, kiedy i dlaczego mógłby ją zastąpić.

Minister obrony Ursula von der Leyen? Raczej nie. Ma wprawdzie świetną prezencję i giętki umysł, ale uchodzi za zimną, ma w Bundeswehrze jeden kłopot za drugim, a także masło na głowie – sprawę o plagiat.

Co innego minister finansów Wolfgang Schäuble. Ten „zły policjant” w czasie szarpaniny z Grekami o euro w tandemie z „dobrą policjantką” Merkel, dawno już byłby kanclerzem, gdyby w 2000 r. nie wybuchła afera „czarnych kont” Helmuta Kohla, która zdyskredytowała bliskich współpracowników „kanclerza zjednoczenia” i z braku laku wyniosła na szczyt niepozorną zdawałoby się córkę enerdowskiego pastora. Zapytany, czy w wieku 73 lat mógłby zostać kanclerzem, Schäuble odpowiedział, że Konrad Adenauer miał akurat 73 lata, gdy nim został. Żart czy sygnał?

Nastroje w rządzonej przez Merkel chadecji są fatalne. I pełna kakofonia. Minister spraw wewnętrznych zapowiada, że uchodźcy nie mają prawa do łączenia rodzin, potem to cofa. Szef urzędu ds. imigrantów składa dymisję. Granicę Niemiec nadal dziennie przekracza ok. 10 tys. uchodźców. Nikt nie wie, ilu ich napłynęło. 400 tys., a może ponad milion?

Merkel, otwierając latem granicę, dodawała krajanom wiary, wołając: „Damy sobie z tym radę!”. Dziś sama mówi o kryzysie. Mnożą się ataki na cudzoziemców. Lęk i niepewność napędza pozaparlamentarną prawicę w rodzaju drezdeńskiej Pegidy czy Alternatywę dla Niemiec. Służby bezpieczeństwa przestrzegają, że niebawem nie będą w stanie opanować tej sytuacji.

To jedna strona problemu. Ale jest i druga. Ekspert problematyki imigracyjnej prof. Rainer Bauböck twierdzi w wywiadzie dla austriackiego dziennika „Der Standard”, że za 10 lat Niemcy będą wdzięczni Merkel za otwarcie kraju na imigrantów. Poprawi ono strukturę demograficzną i wymusi otwartą na świat edukację. Nie jest też zagrożeniem dla rynku pracy, a jeśli już, to tylko tam, gdzie płace są najniższe. Z tej perspektywy pani kanclerz staje się eksponentem drugiego już – po zapowiedzianym w 2011 r. odejściu od energii atomowej – historycznego przełomu w powojennych dziejach Niemiec.

Czyżby więc Merkel, nazywana złośliwie „kobietą bez właściwości”, miała być kiedyś zapisana w podręcznikach na równi z Adenauerem, który kosztem podziału Niemiec przywiązał Republikę Federalną do Zachodu, z Willym Brandtem, który pojednał Niemców ze Wschodem, i z Helmutem Kohlem, który utrzymał zjednoczone Niemcy w NATO i stworzył euro?

Programowa mgławicowość

22 listopada 2005 r. mało kto dawał Merkel szanse na długie rządy. Szefową partii została nieco przypadkiem. Tuż przed tamtymi wyborami słyszała z własnego obozu, że losy Niemiec nie mogą zależeć od wschodnich frustratów. Wygrała o włos. I gdyby nie buta Schrödera w noc wyborczą, który wyliczył sobie, że to on wygrał, to być może wcale nie zostałaby kanclerzem. Ale została. I to na czele wielkiej koalicji chadeków i socjaldemokratów.

W czasie kampanii zapowiadała radykalne reformy, ale szybko spuściła z tonu, czując, że nastroje są nie po temu. I taka została, to jej marka – z czułymi antenami na to, co w trawie piszczy, zdolna w ciągu kilku dni diametralnie zmienić nastawienie. Jak po katastrofie jądrowej w Fukuszimie w 2011 r., gdy z rzeczniczki energii atomowej nagle stała się jej przeciwniczką.

Ta programowa mgławicowość i zarazem zdolność do błyskawicznych decyzji w sprzyjającym momencie jest jedną z tajemnic jej długich rządów. Inną jest – nieznana u nas – skłonność Niemców do skupiania się wokół nawet bladego rządu. Podczas gdy my swoim rządom raczej mało ufamy, licząc, że zmiana władzy jest lepsza niż jej trwanie, to Niemcy po zbrodniczej nadpobudliwości rządzących III Rzeszą premiują ekipy dbające przede wszystkim właśnie o ciepłą wodę w kranie, o funkcjonowanie państwa i pozwalające odpocząć od polityki. 14 lat Adenauera, 16 lat Kohla – to wszystko rezultat tęsknoty do bycia „trochę większą Szwajcarią” czy do „drzemki pod dobrą opieką”, co tak irytuje Sloterdijka.

W ciągu swojej dekady Merkel nazywano już dominą Europy, treserką Greków, władczynią IV Rzeszy, sztandarem nowego egoizmu Niemców, modliszką zagryzającą każdego samca, który nazbyt się do niej zbliży, protestancką pseudokonserwatystką, kurkiem na dachu, kryptosocjalistką wyprzedzającą opozycję po lewej bandzie. Dla niemieckich neonazistów jest polską Żydówką, a dla polskich nacjonalistów – tworem Stasi, spiskującą z Putinem na pohybel Polakom.

W odróżnieniu od prezydenta Niemiec Joachima Gaucka, który ucieleśnia opozycyjne oblicze enerdowskiego protestantyzmu, Merkel nie czuje patosu wolności. Nie bardzo przejmuje się tym, że Amerykanie podsłuchiwali jej rozmowy, bo pewnie myśli sobie, że w NRD też się żyło na podsłuchu i co z tego. A poza tym, kto w tym świecie nie podsłuchuje?

Dekada Merkel – sarka filozof – to kosz pełen niezgrabnych słownych skamielin: premia za wrakowanie starych samochodów, odwrót od atomu, sprawiedliwość klimatyczna, pakiet ratunkowy dla euro, przystrzyżenie długów, praktyka podsłuchowa, szczyt w sprawie uchodźców, grexit, kultura powitania. Te neologizmy sygnalizują zasadniczy kłopot polityki postpolitycznej Merkel, która nie nastawia się na rozwiązywanie kryzysów, a jedynie na ich otorbianie, a także mistrzowskie „zjazdy po stokach nadarzających się okazji”.

Merkel uprawia politykę paliatywną – konkluduje Sloterdijk. – Nie przywraca zdrowia, a jedynie łagodzi objawy nieuleczalnych schorzeń. I idealnie trafia w niemieckie pragnienie normalności. Metafora dobra, choć śliska, bo o ile człowiek umiera, o tyle polityka kończy się zapaścią lub transformacją.

Z psychologicznego punktu widzenia Merkel uosabia „osobowość kontenerową”, pustej przestrzeni, w której każdy może zdeponować swe nadzieje, przykrości, marzenia, porażki, obawy, zmęczenie. Jej dekada okazała się dla Niemców bardziej pomyślna, niż można się było spodziewać, ale też „napawa zgrozą, ponieważ między fałdami pragmatycznego płaszcza można dostrzec wrzody nieuleczalnej rzeczywistości”.

Mistrzyni otorbiania

Sloterdijk kończy swój wywód pełnym rezygnacji stwierdzeniem, że w XXI w. jedyna realna polityka jest z natury osłonowa, ponieważ nawet nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie świata wyleczonego czy społeczeństwa, które nie byłoby w stanie permanentnego kryzysu. Merkel jest twarzą tej nowej polityki paliatywnej: wiele zabiegów o niewielkie sukcesy. I trwanie.

Za granicą 10 lat temu mało kto przypuszczał, że Merkel wytrwa. Niedoświadczona. Ze wschodu. Nie utrzyma się – wróżył tygodnik „The Economist”. Ale już przetrwała 94 unijnych premierów – tylko naszych było już czterech: Marcinkiewicz, Kaczyński, Tusk, Kopacz – i niewykluczone, że przetrwa wielu następnych, choć dziś także nie ma miru za granicą. Jej portretami z wąsem Adolfa machali nie tylko greccy demonstranci. W Niemczech jej popularność jest coraz mniejsza, ale tylko na fali ratowania finansów europejskich w 2010 r. spadła chwilowo poniżej 50 proc.

To silne poparcie krajan Angela Merkel zawdzięcza w dużej mierze drastycznym reformom schröderowskiej Agendy 2010, która już w 2006 r. zaczęła przynosić owoce. Mimo że amerykański krach finansowy z 2008 r. także uderzył w Niemcy, to jednak już dwa lata później niemiecki PKB przekroczył poziom sprzed kryzysu. A w tym roku po raz pierwszy od 40 lat niemiecki budżet został zrównoważony. Bezrobocie spadło i wśród ludzi młodych jest najniższe w Europie. W latach Merkel zatrudnienie kobiet wzrosło z 60 do 70 proc., a niski przyrost naturalny wyrównuje imigracja – 30 proc. młodzieży w wieku 15 lat ma tzw. tło migracyjne – co już dziś zmieniło nie tylko widok niemieckiej ulicy, ale i niemieckich mediów, kultury i polityki, gdzie obecność dzieci naturalizowanych imigrantów jest na porządku dziennym.

Druga wielka obawa wobec Merkel 10 lat temu dotyczyła polityki kontynentalnej. Zachodni Niemcy – także Kohl – obawiali się, że Angela może nie czuć Europy. Bajką enerdowców było zjednoczenie Niemiec. Miarą wolności był niemiecki paszport i niemiecka marka, a nie obalanie szlabanów na niemiecko-francuskiej granicy. Angela Merkel jednak w młodości trochę Europy poznała, tej naszej radzieckiej i peerelowskiej. I – wprawdzie bez patosu Kohla – zarówno w kwestii greckiej, jak i ukraińskiej prowadziła politykę paliatywną. Znamienne, że chęć startowania w wyborach 2017 r. wyraziła akurat po wyborczym zwycięstwie Alexisa Tsiprasa w Grecji i po kolejnym mińskim porozumieniu w sprawie Ukrainy. Jakby nie chciała schodzić z kozła dyliżansu, który jest w połowie brodu. Jakby jednak czuła się za tę Europę odpowiedzialna. Jej metoda zatrzymania Grecji w strefie euro, odsuwanie w 2008 r. na święty nigdy dochodzenia Gruzji i Ukrainy do NATO, a w 2014 r. „otorbiania” rosyjskich separatystów na wschodniej Ukrainie, to także polityka osłonowa. Łagodzi objawy w przekonaniu, że inna metoda nie jest możliwa.

Merkel powtarza, że zadaniem jej kanclerstwa jest zapobieganie niekorzystnym tendencjom i trzymanie Niemiec z dala od tragedii. Jej popularność żywi się nie tyle skutecznym rozwiązywaniem problemów, ile zmorą gospodarczego załamania, wojen w Europie Wschodniej czy ataków terrorystycznych, od których powinna uchronić Niemcy. Jej niezliczone rozmowy telefoniczne z Władimirem Putinem pomogły zamrozić wojnę we wschodniej Ukrainie, ale także pozostawiły wrzód w postaci możliwego weta separatystów w kwestii integracji Ukrainy z Zachodem.

W „Die Welt” Torsten Krauel nazywał ją Houdinim niemieckiej polityki – mistrzynią uwalniania się z więzów. Tyle że słynny iluzjonista zrzucał na scenie łańcuchy, a Merkel uwalnia się ze schematów ideologicznych i z przymusu okoliczności. Nauczyła się tego w NRD, gdzie żyła w symbiozie z systemem i zarazem w niszy na jego marginesie, którą jako fizyk sama sobie wybrała i wypracowała. Miała niewątpliwe talenty, które dostrzegł Kohl, ale zarazem zdolność do odcinania pępowiny, o czym on sam także się przekonał, gdy jako pierwsza publicznie z nim zerwała po aferze tajnych kont partyjnych.

Bardziej jej odpowiada rola silnego pośrednika – jak w sporze z rządem Syrizy czy z Putinem – niż przywódcy. To programowe rozmycie upodobnia ją, twierdzi Krauel, raczej do Willy’ego Brandta niż Margaret Thatcher, z którą zresztą nie lubi być porównywana, ponieważ obce są jej ostre jak nóż definicje wolnego rynku i metody łamania oporu.

To porównanie z Brandtem jest ciekawe. Oboje to ludzie z awansu, nie tyle z marginesu, ile z boku. Brandt jako nieślubne dziecko, emigrant i antyfaszysta. Merkel jako były fizyk z NRD. Oboje byli ludźmi mediów – Brandt jako emigracyjny dziennikarz, Merkel jako rzeczniczka prasowa ostatniego i zarazem pierwszego demokratycznego rządu NRD. I oboje równie przekonująco, co niekonkretnie, potrafili tak przedstawiać swe polityczne cele, że pozyskiwali ludzi z różnych warstw.

Możemy także bez Polski

Polityczny psychogram pani kanclerz to jedno, a bilans jej dziesięciolecia to drugie. Także z nadwiślańskiej perspektywy. W Polsce Angela Merkel miała w 2005 r. dobre karty, bo po Schröderze, koledze Putina, każdy by miał. Zarazem jednak PiS szedł do władzy z antyniemiecką kartą w ręku. Programem było zastąpienie „wspólnoty interesów” „wspólnotą sporu” i „schładzanie stosunków z Niemcami”.

I taka też była praktyka. Zawieszenie Trójkąta Weimarskiego, blokada przez ministra Romana Giertycha wymiany młodzieżowej, medialna „wojna kartoflana” o satyrę na braci Kaczyńskich w niemieckiej prasie i wojna muzealna o berlińskie Centrum Przeciwko Wypędzeniom. Potem był spór o „pierwiastek kwadratowy” i zwlekanie z podpisaniem traktatu lizbońskiego. Angela Merkel nie miała najlepszej opinii w kręgach PiS.

Zarazem trudno było nie dostrzec, że jej rząd poparł Polskę w sporze z Rosją o embargo na polskie produkty, a z kolei Warszawa, po krótkiej reprymendzie Angeli Merkel („możemy także bez Polski”), wycofała swą obstrukcję wobec traktatu lizbońskiego. Po przegranej PiS w 2007 r. stosunki znacznie się poprawiły. Merkel i Tusk zakończyli wojnę muzealną. Łączyła ich podobna „osłonowa” wrażliwość, a także regionalna bliskość, ponieważ babka Angeli Merkel pochodziła z okolic Gdańska.

Pozostaje pytanie o prognozy na przyszłość. Na razie o nie trudno. Obie strony będą pewnie uczyć się sąsiada na nowo. Berlińska wizyta prezydenta Andrzeja Dudy była przyjęta z nadzieją. Wypowiedzi desygnowanego ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego natomiast raczej jako zapowiedź kolejnego „schładzania”.

Nie ma w niemieckich mediach jakiejś nagonki na PiS, ale jest niepewność. Komentator „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Konrad Schuller podsumował nasze ostatnie głosowanie z przygnębieniem: „Po tych polskich wyborach Berlin jest jeszcze bardziej samotny”. A najbardziej ta samotność zagraża właśnie Angeli Merkel, choć można też odnieść wrażenie, że ona już się do tego przyzwyczaiła. Tak jak większość prawdziwych liderów.

Polityka 47.2015 (3036) z dnia 17.11.2015; Świat; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Dekada z Angelą"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną