Kiedy Marco Rubio został najmłodszym w historii przewodniczącym parlamentu stanowego na Florydzie, gubernator Jeb Bush podarował mu pozłacany chiński miecz, broń „mistycznego wojownika”. Syn i brat dwóch prezydentów oraz 35-letni wówczas republikański polityk byli sojusznikami i uchodzili za przyjaciół. Rubio szanował Busha jako swego mistrza i protektora, Jeb popierał młodego Marka, wspomagając go sutymi donacjami i kontaktami na każdym szczeblu jego politycznej kariery. Start Busha w wyborach 2016 r. był oczywistością już ponad rok temu. W kwietniu swoją kandydaturę ogłosił także Rubio. Chociaż Floryda jest niezmiernie ważna w arytmetyce głosów wyborczych, w wyścigu do republikańskiej nominacji nie ma miejsca dla dwóch liderów z tego samego stanu.
Zapytany, czemu nie poczekał z kandydowaniem przez wzgląd na starszego kolegę, Rubio odpowiedział: „Nie wiedziałem, że jest jakaś kolejka”. Po kilku miesiącach to on, a nie faworyzowany początkowo Bush, stał się ulubieńcem republikańskiego establishmentu, który widzi w nim najlepszego kandydata partii do Białego Domu. Wygląda więc na to, że Rubio użył podarowanego mu miecza, aby wbić go swemu mentorowi w plecy. Czyli zdał egzamin na prawdziwego polityka.
Co zrobić z Trumpem?
Na niespełna rok przed wyborami stratedzy Partii Republikańskiej (GOP) rwą sobie włosy z głowy, bo w sondażach wciąż prowadzi Donald Trump wśród tuzina kandydatów do nominacji. Deweloperski magnat obraża wszystkich, wygaduje nonsensy bez pokrycia w faktach, straszy inwazją muzułmanów i chociaż jego notowania spadają po każdym wyskoku, to potem znowu rosną na fali lęków przed uchodźcami i terroryzmem.
Trump podoba się partyjnej prawicy, ale komentatorzy są raczej zgodni, że w konfrontacji z nominatem Partii Demokratycznej, czyli niemal na pewno Hillary Clinton, musi przegrać.