Marina i Wika nie muszą odrabiać lekcji i spędzają popołudnie w ciemnej, zatęchłej piwnicy. Siedzą na tapczanie i czytają przy wątłym świetle lampki. W wąskim pomieszczeniu jest jeszcze drugi tapczan, a na zakurzonych półkach przytwierdzonych do ceglanych ścian piwnicy stoją książki. Z komina, który wychodzi przez ścianę, unosi się dym. W odległości kilkuset metrów słychać strzały. Pół godziny wcześniej pocisk dużego kalibru uderzył w sklep.
Miejscowość Spartak pod Donieckiem to obecnie linia frontu. – Nie boimy się. Do szkoły jeździmy same autobusem – deklaruje dziarsko Marina. Wiera, jej matka, też jest do ostrzału przyzwyczajona. – W ciągu ostatnich miesięcy na palcach jednej ręki można było policzyć dni, gdy nie było wymiany ognia – opowiada. Podaje herbatę białoruskim wolontariuszom, którzy przyjechali do Spartaka z transportem podarków dla dzieci. Gdy poprzedniego dnia zaczęli wyciągać z samochodu torby i kartony, dzieci podbiegły i zaczęły same po nich buszować, szukając prezentów. Matwiej i Maksim byli zaskoczeni ich śmiałością, choć sami wiedzą, jak sobie radzić z dzieciakami. Są w okolicach trzydziestki, ale pierwszy ma już trzy córki i syna, a drugi – czterech synów. Matwiej jest reporterem w rosyjskim kanale prawosławnym. W Donbasie – czwarty raz. Gdy wrócił z trzeciej wyprawy, żona zrobiła mu awanturę i zakazała dalszych wyjazdów. Tym razem jest przekonana, że Matwiej jest w zachodniej Europie. Dla Maksima to pierwsza wyprawa do Doniecka. – Powiedziałem żonie, gdzie jadę. Pobłogosławiła – mówi. Jest reżyserem i specjalizuje się w filmach o tematyce religijnej.
Swoją bazę wypadową w Doniecku mają w szpitalu położonym niedaleko lotniska, na którym miesiącami trwały najcięższe walki.