Największym sukcesem Trumpa w tej rundzie wyścigu po nominację prezydencką jest jego zwycięstwo w stanie Floryda. Wygrana Trumpa oznacza katastrofę gubernatora tego stanu Marco Rubio, który już zawiesił swoją kampanię wyborczą.
Ale jest także kolejnym ciosem zadanym przez Trumpa elicie Partii Republikańskiej. Establishment republikański widział w Rubio ostatnią nadzieję na zatrzymanie Trumpa.
Ted Cruz, który obecnie zajmuje drugie miejsce pod względem liczby delegatów, jaką dotychczas uzbierał, nie jest mile widziany w kręgu republikańskich liderów. Po wycofaniu się Rubio na placu boju pozostał jeszcze po stronie republikańskiej gubernator stanu Ohio John Kasich, poza Stanami nierozpoznawalny, ale mogący jeszcze utrudnić Trumpowi marsz po nominację.
Bernie Sanders, nadzieja części młodych sympatyków demokratycznych, pozostaje w grze, ale przewaga Clinton wydaje się już skonsolidowana. Hillary w świetnym przemówieniu w Palm Beach na Florydzie więcej mówiła o Trumpie niż o Sandersie.
Wysiłek sztabu wyborczego pani Clinton będzie coraz bardziej koncentrował się na jej rywalu republikańskim. Ku konsternacji części Amerykanów i opinii międzynarodowej szanse Trumpa na zdobycie nominacji rosną z każdym kolejnym superwtorkiem.
Ameryka jest na tym tle coraz głębiej podzielona. Szokującym sygnałem zaostrzania się sytuacji były starcia zwolenników i przeciwników Trumpa na jego wiecu wyborczym. Interweniowali ochroniarze miliardera. Takie rzeczy nie zdarzały się podczas kampanii wyborczej w USA od bardzo dawna.
Pani Clinton jest w dobrej formie, ale jej potencjalny kontrkandydat do prezydentury też ma się znakomicie, a wszystkie jego gafy i brednie nie odbierają mu zaufania coraz szerszej rzeszy sympatyków wściekłych na obecną sytuację i rząd Obamy.
Komentatorzy zaczynają coraz poważniej brać pod uwagę możliwość, że w listopadzie staną przeciwko sobie w prezydenckich wyborach powszechnych właśnie Trump i pani Clinton. Dla Ameryki to będzie bardzo trudny wybór.