Pracoholik. Nie opuszcza biura do późna w nocy i rzadko ogląda swoją o 10 lat młodszą żonę. Szef Partii, a zarazem prezydent Chińskiej Republiki Ludowej. Jest u steru zaledwie od trzech lat, mimo to posiadł władzę niemal absolutną, nawet jak na chińskie warunki. Jest „trzonem” partii, głową państwa i dowódcą sił zbrojnych. Kontroluje tajną policję i komisje decydujące, kto trafi na nocne przesłuchanie i wyląduje na pokazowym procesie. Jego premier Li Keqiang jest figurantem. Tylko na pozór wygląda to zabawnie. Telewizja także na monitorach w wagonach metra w Szanghaju, puszcza w kółko filmy rysunkowe na cześć przewodniczącego z muzycznym rapowanym podkładem. Kluczowy ich moment to cios kukiełki wujka Xi, który potężnym ciosem powala „tygrysa”. Tak nazywa się potężnych baronów partyjnych, obalonych za korupcję. Bardziej pośledni prowincjusze to w partyjnym slangu „muchy”. Typowa chińska pogarda dla wroga. Od trzech lat zdegradowano lub aresztowano i wsadzono do więzień tysiące partyjnych funkcjonariuszy. Zastępują ich ludzie zawdzięczający wszystko „dobrej zmianie” Xi.
Reżim Xi wsadza do więzień dziesiątki tysięcy ludzi – łapówkarzy, ale także swoich zwykłych wrogów w partii. Ponad 300 tys. funkcjonariuszy zostało już zdegradowanych dyscyplinarnie. – To przypomina zwykłą czystkę z epoki Mao Zedonga. Niektórzy obrońcy praw człowieka i funkcjonariusze są torturowani, a potem zmuszani do występów w telewizji – mówi Eva Pils, prawniczka z Hongkongu i londyńskiej King’s College, prywatnie przyjaciółka wielu prześladowanych działaczy praw człowieka.