Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Renesans bomby atomowej

Amerykanie inwestują w bomby atomowe i nowe pociski. A przecież nie o tym marzył Obama

mat. pr.
Potencjalni agresorzy są dwaj: Rosja i Chiny. Oba kraje posiadają broń jądrową i oba trzeba taką bronią szachować.

Amerykanie właśnie zatwierdzili produkcję zmodernizowanej bomby jądrowej B61 i rozpisali konkurs na nowe atomowe pociski strategiczne i samosterujące. Świat bez broni jądrowej – marzenie prezydenta Obamy – załamał się na jego własnym podwórku, u schyłku jego prezydentury.

Od początku była to mrzonka. Łagodniej ujmując: marzenie. W 2009 r. w Pradze ciągle jeszcze fascynujący pierwszy czarnoskóry prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama trzy miesiące po objęciu urzędu przedstawił wizję świata bez broni jądrowej. Mimo że było to po wojnie w Gruzji, Zachód wciąż myślał, że reset z Rosją na serio jest możliwy, i że następny strategiczny traktat z Moskwą posunie naprzód atomowe rozbrojenie.

Obama zastrzegł, że nie zamierza rozbrajać się jednostronnie – i że dopóki broń atomowa istnieje, USA mogą jej użyć w obronie własnej i swoich sojuszników. Ale stwierdził, że Stany Zjednoczone, kraj, który jako jedyny użył broni jądrowej w wojnie, mają moralne zobowiązanie, by przynajmniej zapoczątkować taki proces. Pod koniec kadencji myśl o rozbrojeniu może jeszcze istnieje, choć decyzje zmierzają w przeciwnym kierunku.

Zachwiana równowaga

USA ponownie znalazły się w sytuacji, kiedy strategicznie maja przewagę, uwzględniwszy cały potencjał nuklearny i konwencjonalny, ale regionalnie i lokalnie mogą zostać pokonane – tzn. mogą nie być w stanie obronić siebie i sojuszników przed niespodziewanym, nagłym atakiem, nawet bez wykorzystania broni jądrowej.

Potencjalni agresorzy są dwaj: Rosja i Chiny. Oba kraje posiadają broń jądrową i oba trzeba taką bronią szachować, zwłaszcza że zachowują się coraz agresywniej. Kiedy Obama kreślił w Pradze wizje bezatomowego świata, w Europie głośno dyskutowano o wycofaniu zapasów amerykańskich bomb jądrowych B61 ze składów w Niemczech, Holandii i Włoch.

Po agresji na Ukrainę, kiedy NATO zajrzała w twarz realna wizja przegranej wojny konwencjonalnej z Rosją na wschodniej flance Sojuszu, te głosy niemal ucichły. A B61 – standardowa bomba atomowa NATO – przeżywa trzecią młodość.

Stara bomba w nowym opakowaniu

B61 jest trzyipółmetrowym cygarem ważącym mniej niż pół tony. Po odczepieniu od samolotu nosiciela na sekundę włącza miniaturowe silniczki rakietowe, powodując obracanie się wokół własnej osi – dla stabilizacji lotu. Spadochron wyhamowuje bombę na odpowiedniej wysokości, jeśli wybuch nastąpić ma w powietrzu. Moc – od 0,3 do 340 kT (tysięcy ton trotylu).

Przetrwała w arsenałach praktycznie nie zmieniona od lat 60., doczekawszy się 11 drobnych modyfikacji. Z obecną, dwunastą, nie chodzi o to, by bomba była silniejsza, wręcz przeciwnie, moc jej wybuchu będzie ograniczona do 50 kT. Ma być za to bardziej precyzyjna, bo wyposażona w znane z bomb konwencjonalnych JDAM pakiety kierowania GPS. Bomba wtedy spada swobodnie, ale jej lot jest korygowany za pomocą niewielkich powierzchni sterowych, trochę jak w szybowcu.

Nowa podstawowa bomba atomowa USA będzie też mniejsza, aby zmieściła się w zamkniętych komorach uzbrojenia samolotu F-35, który będzie w przyszłości maszyną podwójnego zastosowania – myśliwcem uderzeniowym i bombowcem nuklearnym. To ważne, bo F-35 zastąpi kilka typów samolotów w lotnictwie, marynarce wojennej i korpusie piechoty morskiej USA, a także staje się powoli „standardowym” samolotem taktycznym krajów NATO (w Europie wybrały go Wielka Brytania, Holandia, Włochy, Dania).

Dostosowanie JSF-a do przenoszenia broni jądrowej ułatwi odstraszanie w sytuacji, gdy starzeją się dotychczasowi nosiciele – Tornado, F-16, F-15 – a dodatkowo da przewagę w postaci trudno wykrywalnej platformy, mogącej łatwiej przeniknąć obronę przeciwlotniczą potencjalnego przeciwnika.

Nowoczesność w silosach

Ale Stany Zjednoczone nie tylko inwestują w nowe bomby atomowe. Siły Powietrzne właśnie rozpisały konkurs ofert na pozostałe elementy zarządzanej przez nie triady jądrowej – strategiczne pociski balistyczne i pociski samosterujące z głowicami jądrowymi.

Tu również powodem modernizacji arsenału jest jego niemal muzealny wiek. Jedyne naziemne rakiety balistyczne strategicznego zasięgu w siłach zbrojnych USA, pociski Minuteman III, weszły na uzbrojenie od 1970 r. 450 uśpionych w żelbetonowych silosach Minutemanów jest w złym stanie technicznym, ich obsługa ma luki w wyszkoleniu, zdarza się, że pije i bierze narkotyki na służbie, a dane o celach wprowadza są za pośrednictwem... miękkich dyskietek.

Wszystko to w szczegółach opisują raporty sporządzane w ostatnich latach dla Kongresu i Pentagonu. Odnowić trzeba silosy, sieć zarządzania nimi i same rakiety – choć nowy strategiczny pocisk ma bazować na tych samych głowicach, zresztą pochodzących w większości z wycofanych rakiet Peacekeeper. Pojedynczy ładunek termojądrowy ma moc 300–475 kT, a jedna rakieta może ich przenosić do 12. Liczba głowic jest ograniczona traktatami rozbrojeniowymi USA-Rosja, ale obecny New START wygasa w 2021 r. i nie wiadomo, co go zastąpi.

Budżet programu przekracza 60 mld dolarów, a nowy pocisk ma być gotowy już za 10 lat, choć to termin niewiążący.

Atomowy pocisk samosterujący

Nieco tylko młodsze od rakiet strategicznych są skrzydlate pociski cruise, przenoszone przez bombowce strategiczne. Zaprojektowane w latach 70. i wprowadzone na początku prezydentury Ronalda Reagana, były symbolami amerykańskiej przewagi u szczytu zimnej wojny.

Specjalnie dla nich zaprojektowano głowicę termojądrową o regulowanej sile wybuchu od 5 do 150 kT, którą zmieniać można było nawet w czasie lotu bombowca. B-52 zabierał do komory uzbrojenia i na podwieszenia pod skrzydłami w sumie 20 takich pocisków, co oznaczało, że pojedynczy bombowiec mógł zmieść z powierzchni ziemi średniej wielkości kraj.

W latach 80. w Europie rozmieszczono wersję skrzydlatych pocisków odpalaną z naziemnych wyrzutni. Tak zdenerwowały Związek Radziecki, że Michaił Gorbaczow podjął rozmowy rozbrojeniowe, w wyniku których wycofano, a następnie skasowano cały arsenał tych pocisków. Mające blisko 40 lat lotnicze pociski cruise ciągle są w użyciu, ich konwencjonalne wersje zrzucane były na cele w Iraku od 1991 do 2003 r.

Ale po 2020 r. muszą być zastąpione albo wycofane. Debata o tym, czy w ogóle są potrzebne nowe atomowe pociski cruise, trwa w USA od dekady. Wielu polityków, w tym znany senator John McCain, kwestionuje sens inwestowania we wszystkie elementy nuklearnej triady. Jednak Siły Powietrzne właśnie uruchomiły długo oczekiwany przetarg na nowy pocisk: mniejszy, trudniej wykrywalny i przenoszony przez kilka typów samolotów, w tym najnowszy samolot taktyczny F-35 i bombowiec przyszłości, na razie znany pod skrótem LRSB (samolot uderzeniowy dalekiego zasięgu).

Atomowa butelka

W zestawieniu z efektami użycia porażają niewielkie wymiary samego „urządzenia”. Tzw. pakiet fizyczny, czyli to, co z punktu widzenia nauki wystarcza do wywołania dwustopniowej reakcji implozji termojądrowej o niewyobrażalnej sile, mieści się w czymś, co przypomina termos lub aluminiową butelkę wielkości dwulitrowych butelek z napojami gazowanymi.

Zawartość tej butelki ma siłę wybuchu nawet 340 kT (dane oficjalne), czyli 22 razy więcej niż pierwsza bomba zrzucona na Hiroszimę dokładnie 71 lat temu. Warto pamiętać, że miniaturyzacja ładunków jądrowych i zwiększenie ich siły stało się możliwe za sprawą wynalazku, do którego przyczynił się polski matematyk z lwowskiej szkoły, Stanisław Ulam.

Tzw. konstrukcja Ulama-Tellera (ten drugi to słynny amerykański fizyk Edward Teller, zwany ojcem bomby wodorowej) to w dużym uproszczeniu pakiet ładunków, eksplodujących jeden po drugim w odstępie liczonym w nanosekundach: chemicznego ładunku wybuchowego, ładunku atomowego i wodorowego. Następujące po sobie reakcje rozszczepienia jąder plutonu i syntezy jąder wodoru pozwalają liczyć siłę wybuchu w megatonach, ułamkach procenta energii Słońca.

Oprócz niewielkich wymiarów ciągle ulepszany wynalazek ma możliwość regulacji siły wybuchu – co pozwala konstruować pociski termojądrowe „pola walki”, przeznaczone np. do niszczenia umocnień. Wszystkie obecnie stosowane głowice nuklearne na Zachodzie wykorzystują model Ulama-Tellera, Rosjanie w czasach ZSRR skonstruowali zresztą podobny, a jego autorem był fizyk i późniejszy działacz pokojowy Andriej Sacharow.

Pożegnalny pomysł Obamy?

Mimo że od praskiego przemówienia Baracka Obamy upłynęło nieco ponad 7 lat, wydarzenia geopolityczne sprawiły, że świat jest dziś w innej epoce. Ale przywiązanie 44. amerykańskiego prezydenta do spraw atomowych nie pozwala mu odejść bez podjęcia znaczącego kroku w tej sferze.

Skoro nie udało mu się uwolnić świata od broni jądrowej, chce zadeklarować, że Ameryka sama nie użyje jej w konflikcie jako pierwsza. Doktrynę „No first use” (NFU) zadeklarowały do tej pory jedynie Chiny, Indie i Północna Korea (sic!). Nie zrobiła tego Rosja, choć podobnie jak USA deklaruje oficjalnie, że broń jądrową traktuje wyłącznie obronnie.

O tym, że Barack Obama rozważa jednostronne wyrzeczenie się możliwości ataku jądrowego przez USA, doniósł szanowany „Washington Post” i od razu wywołał falę krytyki. Nie tylko na prawicy, która traktuje go jako „rozbrojeniowe szaleństwo”, ale również w wojsku. Cywilna sekretarz Sił Powietrznych Deborah Lee James powiedziała, że byłaby „zaniepokojona” taką perspektywą. To już zakrawa na nuklearny bunt w administracji, która właśnie stoczyła bój w Kongresie o gigantyczne pieniądze na modernizację jądrowego arsenału.

Biały Dom nie potwierdził ani słowem, czy prezydent myśli o deklaracji „no first use” przed końcem kadencji. Jej złożenie byłoby sprzeczne z politycznym obyczajem, nakazującym odchodzącemu prezydentowi niepodejmowanie decyzji wiążących następcę. Ale może Obama – i to już całkowicie wolna interpretacja – to „wyprzedzający atak” mający pozbawić potencjalnego następcę niebezpiecznych narzędzi. Bo jak ujawnił jeden z amerykańskich dziennikarzy, Donald Trump miał dopytywać ekspertów od bezpieczeństwa o możliwość użycia broni jądrowej...

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Andrew Scott: kolejny wielki aktor z Irlandii. Specjalista od portretowania samotników

Poruszający film „Dobrzy nieznajomi”, brawurowy monodram „Vanya” i serialowy „Ripley” Netflixa. Andrew Scott to kolejny wielki aktor z Irlandii, który podbija świat.

Aneta Kyzioł
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną