Jest gorąco: w Nowym Jorku obradowała Rada Bezpieczeństwa ONZ, a tymczasem Rosja ulokowała na Krymie swój nowoczesny system rakietowy S 400 typu ziemia–powietrze i zapowiada zerwanie stosunków dyplomatycznych z Kijowem, jeśli kryzys wokół Krymu będzie się pogłębiał. Powodem jest oskarżenie Ukrainy o próbę wtargnięcia na teren bezprawnie anektowany przez Rosję w 2014 r. oraz śmierć dwóch oficerów FSB.
Rzekomą dywersję Kijowa ostro skomentował prezydent Władimir Putin, obiecując, że Rosja nie pozostawi sprawy bez odpowiedzi. Ogłosił też koniec rozmów pokojowych i uprzedził, że podczas szczytu G20, jaki ma się odbyć wkrótce w Chinach, nie będzie planowanego spotkania w formacie normandzkim – Ukraina, Rosja, Francja, Niemcy – dotyczącego sytuacji Donbasu.
Kijów i Moskwa znów na granicy wojny? Czy Putin kolejny raz wykorzysta czas kanikuły i olimpiady, żeby wkroczyć na terytorium Ukrainy, by połączyć korytarzem lądowym Krym z okupowaną przez prorosyjskich separatystów częścią Donbasu? Tę grę już przećwiczył: podczas igrzysk w Pekinie, kiedy Moskwa rozpoczęła wojnę z Gruzją. A dwa lata temu, gdy kończyły się olimpijskie zmagania w Soczi, słynne zielone ludziki wkraczały na Krym. Dziś sytuacja jeszcze bardziej sprzyja wojennym planom: szykująca się do wyborów Ameryka zajęta jest sobą, Unia zmaga się z kryzysem uchodźczym i Brexitem, zaś po nieudanym puczu w Turcji komplikuje się sytuacja NATO, którego Ankara była dotychczas jednym z filarów. Putin może się więc czuć bezkarny.
Wiadomo, że Ukraina, która wyrwała się spod kurateli Kremla, jest mu solą w oku i Moskwa próbuje zdestabilizować sytuację wewnętrzną i zewnętrzną oraz podważyć zaufanie międzynarodowe do Kijowa.