Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Za marni na Marine?

Francja: kto zatrzyma Front Narodowy

Marine Le Pen Marine Le Pen Jacky Naegelen/Reuters / Forum
Kandydaci na prezydenta Francji nie dzielą się na konserwatystów i socjalistów, ale na tych, którzy będą w stanie pokonać liderkę Frontu Narodowego, i na tych bez szans.
Emmanuel Macron i François HollandeCharles Platiau/Reuters/Forum Emmanuel Macron i François Hollande
Jean‑Luc MélenchonFrancois Lafite/Wostok Press/MaxPPP/Forum Jean‑Luc Mélenchon
Nicolas Sarkozy i Alain JuppéWITT/SIPA/EAST NEWS Nicolas Sarkozy i Alain Juppé

Przez długie lata podział lewica–prawica był osią francuskiej polityki, przecież nawet same pojęcia narodziły się we Francji. Dziś wszystko się zamazuje. Partia Socjalistyczna, nawet jak wprowadza posunięcia tradycyjnie lewicowe, to albo musi szybko je odwracać, jak za początków prezydenta François Mitterranda, albo jak teraz za François Hollande’a ulega tak krytykowanemu liberalizmowi gospodarczemu. Prawica z kolei zwykle podtrzymuje rozwiązania socjalne czy związkowe, które forsowali socjaliści. Tak więc mało kto wierzy w jakieś programy. Zresztą nie wierzą w nie nawet politycy, którzy je napisali. Rozpoczęta właśnie kampania przed wiosennymi wyborami prezydenckimi – w większym niż kiedykolwiek stopniu – będzie się więc opierać na personaliach i wizerunku.

Szlauchem po ulicach. „Na końcu będzie jakiś trup” – tak przed rokiem sprawę karną przeciw byłemu prezydentowi Nicolasowi Sarkozy’emu komentowano na francuskiej prawicy. Chodzi o tzw. aferę Bygmalion, od nazwy ogromnej firmy reklamowej, poprzez którą w toku poprzedniej kampanii prezydenckiej dawna partia Sarkozy’ego (UMP), dzięki fałszywym fakturom, miała pozyskiwać fundusze niewykazane w rozliczeniach. Czy więc na koniec tym trupem będzie Sarkozy? Wątpliwe.

Sarkozy, prezydent z lat 2007–12, próbuje odwrócić swoją fortunę i dokonać wyczynu dotąd we Francji niespotykanego: wrócić do władzy po porażce i pięcioletniej przerwie. Po przegranej w 2012 r. oświadczył, że wycofuje się z życia politycznego. W partii rywalizowano o schedę po nim, na czoło wysunęli się skłóceni Jean-François Copé, sekretarz generalny, i były premier François Fillon. Ale Sarkozy długo nie wytrzymał poza boiskiem, wrócił po trzech latach, odzyskał partię, zmieniając jej nazwę na Republikanów.

To uzurpatorska nazwa, bo we Francji przysługująca raczej lewicującym propaństwowcom. Miała jednak podkreślać nowy start na prawicy. Copé i Fillon pogodzili się z powrotem Sarkozy’ego na stanowisko szefa partii, ale nie zamierzają mu ustępować w prawyborach prezydenckich. Nie oni są jednak zagrożeniem dla Sarko, a dawna gwiazda, 71-letni Alain Juppé, mer Bordeaux, premier Francji w latach 1995–97, za prezydentury Jacques’a Chiraca, którego zresztą był długoletnim współpracownikiem. Potem jeszcze był ministrem kilku resortów za Sarkozy’ego.

Kariera Juppé została przerwana na siedem lat, gdyż został pozbawiony prawa piastowania urzędów wyrokiem sądu za fikcyjne zatrudnianie w merostwie Paryża urzędników, którzy w istocie pracowali w aparacie partyjnym. Za to samo skazano byłego prezydenta Chiraca, tyle że dużo później, ze względu na immunitet w okresie prezydentury. Gdyby nie ta przerwa, Juppé zapewne byłby prezydentem zamiast Sarkozy’ego.

Swoje ambicje powrotu – i to mimo silnego elektoratu negatywnego – Sarkozy zaznaczył nową książką pod wymownym tytułem „Tout pour la France” (Wszystko dla Francji), w której objaśnia, że musiał wrócić, bo kraj go potrzebuje, tak jak potrzebował powrotu bohaterskiego Charles’a de Gaulle’a w 1958 r. Z tego bezlitośnie szydzi Fillon, pytając: Czy można sobie wyobrazić de Gaulle’a ściganego za machlojki? Ale Sarkozy chyba już zdołał narzucić temat wyborów: bezpieczeństwo i tożsamość Francuzów. Inni kandydaci będą zmuszeni raczej do reagowania na jego hasła.

Sarkozy, który jako prezydent chciał „szlauchem czyścić ulice”, nawiązuje teraz do swego dawnego wizerunku dzielnego szeryfa. „Między 2002 i 2011, kiedy odpowiadałem za bezpieczeństwo Francuzów (Sarko dolicza tu do prezydentury wcześniejsze szefowanie MSW), nie było ani jednego zamachu we Francji” – powiedział. To argument demagogiczny, gdyż po zamachu w Tuluzie w 2012 r. wyszły na jaw ogromne braki kadrowe w aparacie bezpieczeństwa. Zresztą sytuacja międzynarodowa bardzo się zmieniła po utworzeniu tzw. Państwa Islamskiego.

Trzeba strażaków, nie podpalaczy. Tak czy inaczej po stronie prawicy wszystko rozegra się między Juppé a Sarkozym. Aż trudno o większe różnice w języku i wizerunku. Sarko bije w bęben niczym Trump w USA, chce „przywrócić Francji dumę”, podręczniki szkolne „mają wzbudzać miłość do kraju, a nie poczucie winy”. Sarko chce rywalizować o elektorat Frontu Narodowego, Juppé – nie, bo ma wystarczające dotąd poparcie. Raczej będzie się starał forsować tematy gospodarcze, jako że bilans Sarkozy’ego na tym polu jest mizerny. Język Juppé jednoczy i uspokaja, Sarko – nazywany dawniej wulkanem energii – niepokoi i jątrzy. – Imigracja i islam warte są debaty, ale Francji trzeba strażaków, a nie podpalaczy – mówi znana komentatorka „Le Monde” Sylvie Kauffmann.

Sarkozy mówi także o przywróceniu autorytetu i dyscypliny społecznej, ale nie wskazuje, jak chciałby to zrobić. – Zresztą, jak burżuazja francuska, najbardziej chciwa, egoistyczna i nieodpowiedzialna, może nawoływać do przestrzegania reguł? – pyta autor i reporter Phillipe Meyer. Juppé nawiązuje raczej do tradycji gaullistowskiej, odpowiedzialności za słabszych, polityki planowanej na lata. Jest z pewnością mniej demagogiczny niż Sarkozy, spokojniejszy, bardziej wykształcony.

Juppé niepotrzebnie zadeklarował, że weźmie udział w prawyborach. Jest faworytem w sondażach ogólnokrajowych, a może przepaść w wyborach partyjnych. Raz, że Sarkozy panuje nad aparatem partii, a dwa, że Sarkozy będzie popierał drobnych kandydatów, licząc, że głosy Republikanów się rozproszą. Także szefowa Frontu Narodowego Marine Le Pen może nakłonić swoich zwolenników, by głosowali w prawyborach na Republikanów i poparli Sarkozy’ego, z którym łatwiej jej będzie wygrać. Nie ma więc co chwalić pomysłu prawyborów we Francji, bo zarówno umożliwiają manipulacje partyjne, jak i przyczyniają się do osłabienia szans polityków umiarkowanych, popieranych szerzej niż we własnym tylko ugrupowaniu.

Zwyczajny prezydent. Po lewej stronie sceny stoi prezydent Hollande – z najgorszymi dziś sondażami w całej historii prezydentury. Jeszcze nie ogłosił, że będzie kandydował, choć nikt nie wątpi, że to zrobi. Już dwa lata temu Jean Daniel, weteran lewicowych komentatorów politycznych pisał, że trzeba się pogodzić z Hollande’em takim, jaki jest: bez rozmachu, szerszego oddechu i bez tej, wyrażającej się w gestykulacji, woli przekonywania, która cechuje dobrych mówców. Daniel nie wykluczał jednak cudu, choć przyznawał, że prezydent nie przeszedł ciągle próby załamania sondaży popularności i perspektywy klęski.

Hollande obiecywał, że będzie „zwyczajnym prezydentem”, nie ustrzegł się jednak tradycyjnej pompy i manifestowania wyższości. Prawda, że jego postawa po wielkich zamachach terrorystycznych – czyli od „Charlie Hebdo” w styczniu 2015 r. – robiła wrażenie: opanowanie, solenny ton, właściwe słowa. Jednak dziś w stanie wyjątkowym, czy ściślej mówiąc w stanie pogotowia i ciągłej presji prawicy i Frontu Narodowego, domagających się twardszej ręki, postawa „strażnika praworządności” to za mało. Hollande nie może zagrać na nucie: „ja albo chaos”, bo nikt mu nie uwierzy.

Nazywano go wcześniej budyniem. Mówiono, że jest raczej negocjatorem niż przywódcą. Ale nawet z przymiotami negocjatora nie zdołał utrzymać jednolitego frontu Partii Socjalistycznej. Rosła ciągle grupa znaczących działaczy, którzy domagali się prawdziwej, lewicowej polityki. Zwłaszcza dwa posunięcia: reforma kodeksu pracy i sposób jej przeforsowania (bez debaty) oraz zgoda na pozbawianie terrorystów obywatelstwa francuskiego wywołały frondę. Hollande’a opuściły znane nazwiska, m.in. Christiane Taubira, ceniona na lewicy minister sprawiedliwości.

Naprzód, w drogę. Na głównego konkurenta prezydenta wyrósł 38-letni Emmanuel Macron, reprezentujący młodość i dynamizm. Macron – do niedawna główna postać w lewicowym rządzie z teką gospodarki i przemysłu – rzeczywiście zagrał Hollande’owi na nosie, powołując własne ugrupowanie polityczne En Marche, czyli naprzód, w drogę. Droga ta zaprowadziła go do oficjalnej kandydatury, bez czekania na deklaracje Hollande’a. Według dzisiejszych sondaży Macron jest na drugim miejscu wśród najlepszych w kraju pretendentów, zaraz za Juppé. Nie jest też wcale pewne, czy Macron w ogóle wystartuje w socjalistycznych prawyborach, nie jest do tego zobowiązany.

Cytowany reporter Meyer, który dużo jeździ po Francji, twierdzi, że na wiecach Macrona pojawiają się młodzi ludzie poniżej 30. roku życia, niebiorący dotąd udziału w polityce. Ma już więc Macron swoich zaangażowanych zwolenników i ma czas na uszykowanie machiny wyborczej. To polityk bardzo zorganizowany. Argument, że Hollande go pokona w toku kampanii, bo ma za sobą aparat partyjny, jest dziś śmieszny, bo Partia Socjalistyczna jest w rozsypce. 45 proc. badanych uważa, że Macron byłby dobrym prezydentem. I w dużej części są to wyborcy o prawicowych poglądach. – Wiele osób ma nadzieję, że Macron zburzy mentalny mur berliński między lewicą i prawicą we Francji – mówi Meyer. Sam Macron – od kiedy wszedł do rządu – mówił, że ten podział jest dziś absurdalny.

Byłaby to herezja dla eurodeputowanego, niegdyś socjalisty, Jeana-Luca Mélenchona, trybuna ludowego, który zabłysnął w poprzednich wyborach, uzyskując 11 proc. głosów w pierwszej turze. Wsparł potem Hollande’a i został nawet ministrem. Mélenchon, Hollande’em rozczarowany, skupia wokół siebie resztówki komunistów francuskich i ekscytuje skrajną lewicę. Kilku socjalistycznych deputowanych zarzucało mu „szczyty demagogii i populizmu”. Rozczarowani Hollande’em socjaliści nie mają więc własnego liczącego się kandydata. Mélenchon jest dla nich zbyt lewicowy, a Macron przestał być socjalistą.

I wreszcie ta, której dziś w Europie wszyscy się obawiają – Marine Le Pen. 48-letnia eurodeputowana nabrała znów wiatru w żagle dzięki Brexitowi. Spójrzcie na Brytyjczyków – mówiła na prowincjonalnych spotkaniach – podziwiajcie ich odwagę. Biorą los we własne ręce, nie zależą od obcych. Prowincja francuska, la France profonde, głęboka, prawdziwa jest bastionem Frontu Narodowego (FN), co wyjaśnia obietnica wyborcza Le Pen, że będzie rzeczniczką „Francji zapomnianych, opuszczonych i pozbawionych głosu”. Trafia to doskonale w nastroje antyelitarne.

Równocześnie Le Pen nie rezygnuje z tradycyjnego patriotyzmu, gdyż nie boi się patosu. Doroczne święto partii rozpoczyna wiec pod złotym pomnikiem Joanny d’Arc przy Rue de Rivoli w Paryżu – św. Joanna jest patronką Francji. Na koszulkach rozprowadzanych przez FN widnieją pierwsze słowa hymnu narodowego: „Allons enfants de la Patrie…”, a więc chodźcie dzieci ojczyzny. Równocześnie pani Le Pen stara się jak może uciec od wizerunku skrajności. Forsuje enigmatyczne plakatowe hasło „France apaisée”, Francji uspokojonej, pewnej swego przeznaczenia w chaosie, jaki panuje dookoła.

Wszyscy na jedną. Francja ma więc ból głowy z ponad 30 politykami, którzy wiosną chcą się bić o prezydenturę. W praktyce może to oznaczać ogromne rozproszenie głosów w pierwszej turze. Według większości sondaży kandydat lewicy – w żadnej z badanych konfiguracji – nie przejdzie do drugiej tury. Natomiast to, że Marine Le Pen do niej trafi, graniczy z pewnością. Wystąpi więc opisywany już w POLITYCE „syndrom 21 kwietnia”: chodzi o traumę, jaką wywołało przejście Jeana-Marie Le Pena, ojca Marine, do drugiej tury wyborów, kosztem ówczesnego przywódcy socjalistów Lionela Jospina – właśnie 21 kwietnia (2002 r.). Tyle że tym razem pani Marine może zdobyć nie 17,79 proc. w pierwszej turze jak tata, ale 28 proc., a może i więcej.

I co dalej? Nie przekreślając szans Hollande’a, rozpatrzmy trzy możliwe scenariusze ostatecznej tury: to jest kiedy z Le Pen zmierzą się albo Juppé, albo Hollande, albo Sarkozy. Otóż pewne jest, że wygrałby z nią jedynie Juppé, umiarkowany prawicowiec, na którego – z grymasem niechęci – zagłosowałaby licznie lewica. Nie tak, jak w 2002 r., kiedy prawicowy Chirac dostał aż 80 proc. głosów przeciw ojcu Marine Le Pen, ale z wystarczającą do zwycięstwa przewagą.

Taka przewaga nie jest już pewna, gdyby konkurentem Le Pen był Hollande. Jest zbyt słaby, prawica go nie poprze, a na lewicy nie zadziałają zaklęcia – bądźcie odpowiedzialni, głosujcie na niego, nawet jeśli przestał się wam podobać, bo ryzyko jest za duże. Wiele osób po prostu nie pójdzie do wyborów. Jeszcze większe ryzyko pojawi się przy rywalizacji z Sarkozym: zbyt duża część prawicy może uznać, że lepiej głosować na oryginał niż na podróbkę.

Dotychczas we Francji tylko mówiono o niebezpiecznej perspektywie wygranej Marine Le Pen, ale komentatorzy uważali, że to w ojczyźnie praw człowieka nigdy się nie zdarzy. Dziś układ w istocie trójpartyjny, amerykańska moda na prawybory i słabość znanych kandydatur sprawiają, że zwycięstwo skrajnej prawicy przestaje być przypuszczeniem absurdalnym.

Polityka 38.2016 (3077) z dnia 13.09.2016; Świat; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Za marni na Marine?"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną