Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Marzenie o Michelle

Pani Obama: idealna kandydatka na prezydenta USA

Pierwsza dama cieszy się szacunkiem osób popierających obie partie polityczne. Pierwsza dama cieszy się szacunkiem osób popierających obie partie polityczne. DoD News Features / Wikipedia
Przy powszechnej niechęci, jaką wzbudzają obaj kandydaci do Białego Domu, Michelle Obama jawi się Amerykanom jako polityczne zbawienie.
Michelle Obama w wizji rzeźbiarza Daniela Edwardsa jako wcielenie współczesnej AmerykiSplash News/EAST NEWS Michelle Obama w wizji rzeźbiarza Daniela Edwardsa jako wcielenie współczesnej Ameryki

Michelle Obama niedawno wygłosiła w stanie New Hampshire poruszające przemówienie. Za cel wzięła sobie Donalda Trumpa. Przekonywała, że Amerykanie muszą sobie zadać dziś jedno kluczowe pytanie: czy na pewno takiego człowieka chcieliby zobaczyć w Białym Domu? „Mamy kandydata, który w swoim życiu i ciągu tej kampanii mówił tak wstrząsające rzeczy o kobietach, że nie jestem nawet w stanie ich dziś tu powtórzyć” – przekonywała 52-letnia pierwsza dama. „Te haniebne uwagi o naszych ciałach, brak szacunku dla naszych ambicji i intelektu. To przekonanie, że możesz zrobić kobiecie wszystko, co zechcesz. To okrutne. To przerażające. To boli”.

Po występie Michelle Obamy w New Hampshire wpływowy konserwatywny komentator Glenn Beck przyznał, że „było to najlepsze polityczne przemówienie, jakie słyszał od czasów Ronalda Reagana”. A Hillary Clinton natychmiast wykorzystała je w spocie wyborczym. Pierwsza dama wniosła życie do jej kampanii. Niewątpliwie ma dar inspirowania słuchaczy, którego zupełnie brakuje pani Clinton. „Gdyby nie Michelle, Trump wygrałby te wybory” – powiedział Beck z charakterystyczną dla siebie przesadą, ale niezbyt wielką.

1.

Michelle Obama w New Hampshire nawiązała wprost do niezadowolenia wielu republikanów, którzy – tak jak Glenn Beck – najchętniej by się jednoznacznie odcięli od Trumpa. Szczególnie po ujawnieniu nagrań z 2005 r., w których ich kandydat twierdzi m.in., że gdy tylko widzi piękną kobietę, musi ją pocałować w usta. Bez względu na to, czy ona tego chce czy nie. Potem dodaje, że skoro jest sławny, może bezkarnie dotykać kobiet i obmacywać je. Po ujawnieniu nagrania Trump przepraszał i tłumaczył, że to tylko rozmowa jak ze sportowej szatni, między facetami. Michelle Obama nie miała jednak wątpliwości – jej zdaniem Trump po prostu nie ma odpowiedniego charakteru, aby pełnić najwyższy urząd w Ameryce. Powiedziała to, czego nie potrafi z taką samą wiarygodnością powtórzyć Hillary Clinton. W końcu to jej mąż, Bill, był znany ze swojego swobodnego stosunku do kobiet.

Dlatego zasadnicze pytanie, które zapewne kołacze się dziś w wielu demokratycznych głowach, brzmi: czy na pewno do Białego Domu wysyłamy kobietę, którą powinniśmy wysłać? Takich wątpliwości dotyczących swoich kandydatów na prezydenta nie mogą się pozbyć zresztą członkowie obu amerykańskich partii, którzy przecież wybrali Trumpa i Clinton w prawyborach. Ich rozterki mogą być ostrzeżeniem dla wszystkich w Europie, którzy żądają więcej demokracji bezpośredniej. Dziś ponad 60 proc. Amerykanów uważa, że Trump nie nadaje się na prezydenta. A 57 proc. twierdzi, że Hillary Clinton nie jest osobą godną zaufania.

Jak to się stało, że dwoje polityków, którzy należą do najbardziej niepopularnych w swoim kraju, zostało wybranych na kandydatów w wolnych, demokratycznych prawyborach? W lepszych czasach ten amerykański plebiscyt wzbudzał podziw za granicą. Na przykład w 2008 r., gdy pół świata z zapartym tchem śledziło, czy nominację dostanie pierwszy Afroamerykanin, czy też pierwsza kobieta w historii. Dziś jednak, gdy po obu stronach Atlantyku dominuje bunt przeciw elitom, prawybory poprowadziły Amerykę na polityczne manowce.

Polityczny zachwyt nad Michelle Obamą ma liczne powody. Stany Zjednoczone przeżywają właśnie wyjątkowo brudną i dzielącą kraj kampanię wyborczą. Debatę zdominowały oskarżenia o przemoc seksualną, o korupcję, kłamstwa i manipulacje. Brakuje pytań o program czy o wizję. W takich okolicznościach, a może właśnie z ich powodu, wielu Amerykanów marzy o politycznym oczyszczeniu. Kampanię wyborczą oceniają jako bolesne i wręcz upokarzające doświadczenie. Chcieliby konfrontacji, w której prawdziwe ideały zatriumfują nad niskimi instynktami. Dlatego ich marzenie nazywa się Michelle Obama.

2.

Pierwszej damie udało się coś niespotykanego. Cieszy się szacunkiem osób popierających obie partie polityczne, chociaż przecież nie ukrywa swoich poglądów. Nie jest neutralna, skoro angażuje się w kampanię Hillary Clinton, która należy do Partii Demokratycznej, tak samo jak jej mąż. To jednak nie szkodzi jej popularności. W sondażach cieszy się zaufaniem 64–66 proc. Amerykanów, co jest najwyższym poziomem spośród wszystkich osób publicznych w amerykańskiej polityce. Dla porównania, jej mężowi ufa 50 proc. Amerykanów, a dobre zdanie o kontrolowanym przez republikanów Kongresie ma zaledwie 14,5 proc. badanych. Jak ona to robi? Wystarczy wrócić do jej wystąpienia podczas lipcowej konwencji Partii Demokratycznej. Głównym przesłaniem Michelle Obamy były wtedy słowa: „When they go low, we go high”. Czyli gdy inni sprowadzają debatę na najniższy poziom, my i tak będziemy bronić naszych ideałów.

Ta rada była godna uwagi z dwóch powodów. Po pierwsze, już wtedy Donald Trump bezlitośnie atakował Hillary Clinton. Wielu demokratycznych strategów i doradców partyjnych zalecało zatem odpowiadać w równie agresywny sposób. Po drugie, konwencja zaczęła się dla demokratów fatalnie. Zwolennicy Berniego Sandersa, lewicowego kandydata pokonanego przez Hillary Clinton, wcale nie pogodzili się z porażką swojego idola, a maile, które właśnie wtedy wyciekły z serwerów Partii Demokratycznej, groziły ponowną konfrontacją. Wynikało z nich bowiem, że partyjne kierownictwo wspierało w prawyborach Clinton kosztem Sandersa.

Wśród obecnych na konwencji demokratów dominowała pokusa, aby podzieloną partię zjednoczyć agresywnymi atakami na republikanów. Ale Michelle radziła inaczej: „Silni mężczyźni – mężczyźni, którzy są wzorami dla innych – nie czują potrzeby poniżania kobiet, aby sami mogli się poczuć jeszcze silniejsi. Silne osobowości windują innych na wyższy poziom, potrafią im przewodzić. Dlatego na prezydenta potrzebujemy prawdziwej osobowości”.

Sama Michelle dała się poznać jako silna osobowość już podczas poprzednich kampanii – zarówno w 2008 i 2012 r., wspierając swojego męża, jak i teraz, popierając Hillary Clinton. Nie zniża się do prymitywnych politycznych ataków, tylko staje ponad, broniąc najwyższych zasad moralnych: „Wychowywaliśmy nasze dzieci, aby potrafiły działać na rzecz wspólnoty, aby nie oszukiwały. Aby nie rezygnowały z wysiłków, gdy natrafiają na trudności”.

Jako pierwsza dama nigdy nie angażowała się bezpośrednio w codzienną politykę. Inaczej niż Hillary Clinton, która w latach 90. u boku męża prezydenta walczyła – nieskutecznie zresztą – o wprowadzenie powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego. Michelle skoncentrowała się na tematach, które wszystkich łączą: zdrowe żywienie, ćwiczenia fizyczne, pomoc rodzinom rannych żołnierzy. A przy tym pozostała sobą, nie sprawia wrażenia oderwanej od rzeczywistości. Jest dokładną przeciwnością Hillary Clinton. I dlatego jest jej tak potrzebna.

3.

Pierwsza dama jest uosobieniem amerykańskiego powiedzenia, że nie ma dobra poza tym, które człowiek sam uczyni. Po studiach prawniczych pracowała w kancelarii, dobrze zarabiała, ale nie czuła się spełniona. Poznała Baracka i zaczęła koncentrować się na pomocy organizacjom społecznym. W Chicago stworzyła grupę liderów dla młodych ludzi różnego pochodzenia – Afroamerykanów, białych, Azjatów, Latynosów. Jako odpowiedzialna za kontakty sąsiedzkie w Klinice Uniwersyteckiej w Chicago starała się, aby ten szpital był traktowany jako część lokalnej społeczności. Dzięki niej kontrakty remontowe dostawali miejscowi rzemieślnicy, nie tylko wielkie przedsiębiorstwa budowlane. Szpital leczył okolicznych mieszkańców, a nie tylko zajmował się najciekawszymi medycznie przypadkami z całego świata jak wcześniej.

Takie poczucie troski o innych Michelle wyniosła ze swojego domu w Chicago. Wychowała się w rodzinie robotniczej. Jej ojciec był mechanikiem w miejskim przedsiębiorstwie wodno-kanalizacyjnym. Mimo że zachorował na stwardnienie rozsiane, nie zrezygnował z zawodu. Taki etos pracy reprezentuje również Michelle.

Podczas kampanii wyborczej w 2008 r. zyskała przydomek „The Closer”, czyli osoby, która coś zamyka, przypieczętowuje. W humorystyczny, czasem ironiczny sposób wyjaśniała, jak dobrym kandydatem był jej mąż. Na koniec przemówień dodawała zawsze kilka praktycznych rad, na przykład jak wpisać się na listę wyborców. Potem między rzędami przechodzili wolontariusze, zbierając numery telefonów i adresy poczty elektronicznej. W ten sposób mogli przypominać obywatelom, żeby ci poszli na wybory. Swoimi porywającymi mowami niewątpliwie przypieczętowała ostateczne zwycięstwo swojego męża.

Przez wszystkie te lata w Białym Domu pierwsza dama stała się doświadczonym mówcą. Doskonale wie, co podoba się słuchaczom. Jej wystąpienie w New Hampshire – jako jedno z wielu – było popisem umiejętności retorycznych, ale przy tym niosło ze sobą ciężki ładunek moralny. Było nietypowe, nie wpisało się w klimat konfrontacji między demokratami i republikanami. Michelle Obama w ostatniej chwili zrezygnowała z wcześniej przygotowanego, zapewne mocno politycznego wystąpienia na rzecz emocjonalnej improwizacji. Mówiła o moralnych zasadach, które w Ameryce powinny obowiązywać każdego, bez względu na wyznawany światopogląd. I to właśnie odejście od partyjnej retoryki jest źródłem jej wyjątkowej popularności.

Echa tej przemowy były bardzo silne, o czym można się było przekonać, obserwując reakcję obozu Trumpa. Po kilku dniach jego doradcy wysłali do telewizyjnego studia żonę Trumpa Melanię. Miała bronić swojego męża przed oskarżeniami o molestowanie seksualne. A przy okazji stawić czoła samej Michelle. Tyle że to zadanie praktycznie niewykonalne. Różnice okazały się aż zanadto widoczne gołym okiem, ale sięgają one również dużo głębiej, do źródeł politycznego autorytetu Michelle.

4.

Na tle obecnej degrengolady politycznej w USA Michelle Obama jawi się niemal jak nowe wcielenie American Dream. Na pewno z moralnego punktu widzenia byłaby ona świetnym wyborem na prezydenta. Jasno bowiem mówi, co wolno, a czego nie. I twardo broni swojego zdania. Jednak polityka nie polega tylko na wierności zasadom, choć to bardzo ważne. Polityka to także codzienna walka o konkretne projekty. To konfrontacja w różnych trudnych szczegółach. To wreszcie gotowość do kompromisów. Takie zasady obowiązują, gdy kieruje się wciąż jeszcze najpotężniejszym państwem na świecie – politycznie, gospodarczo, militarnie. Przywódcy Stanów Zjednoczonych muszą zdawać sobie sprawę, że rozwiązania realne do osiągnięcia rzadko da się pogodzić z wyznawanymi ideałami.

Michelle Obama stroni jednak od kontrowersyjnych tematów. Wielokrotnie podkreślała, jak bardzo różni się pod tym względem od swojego męża prezydenta. Nie ubiega się o żaden polityczny urząd, bo politykę uważa za brudny biznes. Jej ojciec wspierał kiedyś kampanię demokratów w Chicago, zachęcającą do udziału w wyborach. Jak się później okazało, sama ta kampania była przeżarta korupcją. To nie podobało się Michelle, chociaż przecież swojego tatę zazwyczaj bardzo chwali. Nie jest gotowa zmieniać trybu życia, co byłyby niezbędne, gdyby zdecydowała się na polityczną karierę. Przede wszystkim nie zamierza porzucać swoich dorastających córek. Ale kto wie, za osiem lat obu dziewczyn zapewne nie będzie już w rodzinnym domu.

Nie ulega wątpliwości, że pierwsza dama w chwili włączenia się w dyskusje o sprawy tak sporne, jak chociażby aborcja, prawo do posiadania broni czy system opieki zdrowotnej, straciłaby swój główny atut, którym przyciąga Amerykanów – ponadpartyjną niezależność. Michelle Obama jest wystarczająco inteligentna, żeby wiedzieć, co by się stało, gdyby spełniła marzenia wielu Amerykanów w tym przygnębiającym 2016 r. i zaczęła prowadzić prawdziwą kampanię wyborczą, walcząc o konkretny urząd. Nie byłaby już wówczas tym, kim jest dzisiaj – świętą Michelle od zwykłych obywateli od Chicago po Nowy Orlean.

***

Autor jest korespondentem dyplomatycznym niemieckiego dziennika „Der Tagesspiegel”, wieloletnim korespondentem w Waszyngtonie i autorem książek „Barack Obama. Czarnoskóry Kennedy” oraz „Michelle Obama. Amerykański Sen”.

Polityka 44.2016 (3083) z dnia 25.10.2016; Świat; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Marzenie o Michelle"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną