Te wybory były niezwykłe z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, do finałowej rozgrywki stanęła dwójka kandydatów przez większość elektoratu oceniana negatywnie – silniej zatem niż zazwyczaj głosowano „przeciw”, a nie „za”. Po drugie, w najnowszej historii Ameryki nie było kandydata, który tak bezceremonialnie i brutalnie jak Trump używałby języka konfrontacji i oszczerstw, pod znakiem zapytania stawiał swą akceptację dla wyników wyborów, odmawiał ujawnienia swych zeznań podatkowych, twierdził, że miejsce rywalki jest w więzieniu. W konsekwencji budził skrajne emocje – od uwielbienia po obrzydzenie.
Kampania boleśnie zweryfikowała mity. Po raz kolejny dowiodła, że emocje liczą się bardziej niż fakty. Że tkwi w nas więcej ohydy, niż sobie wyobrażamy. Że rozczarowanie, gorycz i gasnąca nadzieja na rychłą poprawę wołają o cudotwórców.
Chaos
Długa batalia o Biały Dom przypomniała, że amerykański system rządzenia popadł w stan permanentnego chaosu. Sam termin „liderzy partyjni” stał się anachronizmem, bo cóż to za lider, który nie jest w stanie wymusić dyscypliny. Republikanie ledwo zdołali wyłonić spikera Izby Reprezentantów, po tym jak bezpardonowy sprzeciw radykalnego skrzydła partii, czyli Herbacianych, wysadził z siodła jego poprzednika. Jebb Bush, faworyzowany na początku kampanii kandydat republikanów, powiedział, że Trump to „kandydat chaosu i byłby chaotycznym prezydentem”. Wyborcom Donalda ani trochę to nie przeszkadzało. Przeciwnie. W ich oczach jego gotowość do wysadzenia wszystkiego w powietrze tylko go nobilituje. Ale to nie on wywołał chaos, to chaos wykreował Trumpa i wywindował go tak wysoko.
Historycy przypominają, że w trakcie procesu impeachmentu Billa Clintona maszyna rządzenia ani na chwilę nie przestała sprawnie funkcjonować.