Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Aleppa dwa

Jak wygląda codzienność w jednym z najważniejszych miast Syrii

Wschodnia część miasta jest oblężona od czterech miesięcy, od ponad miesiąca niemal bez przerwy bombardowana. Wschodnia część miasta jest oblężona od czterech miesięcy, od ponad miesiąca niemal bez przerwy bombardowana. Stringer/Reuters / Forum
Miasto jest podzielone. Jedno, pod kontrolą Asada, względnie najedzone i bezpieczne, patrzy na drugie – oblężone, głodujące i umierające.
Lech Mazurczyk/Polityka
Zdjęcie zniszczonej Warszawy. Fotografia z 1945 r.Autor nieznany/Wikipedia Zdjęcie zniszczonej Warszawy. Fotografia z 1945 r.

Artykuł w wersji audio

Od kiedy rebelianci ze wschodniej oblężonej części Aleppo rozpoczęli kontratak na siły rządowe, by przerwać oblężenie, Abdulkafi Alhamdo nie pracuje. Zajęcia w kilku szkołach, w których uczy angielskiego, zostały odwołane. Korzystając z przymusowej przerwy, szykuje się na wieczorną uroczystość z żoną – dziś ich druga rocznica ślubu. Ma być prawdziwa uczta: trochę słodyczy i prawdziwy rarytas – cola. Skarby, które udało się przechować przez kilka miesięcy oblężenia. – Oszczędzałem na specjalną okazję – mówi Abdulkafi.

Rozmawiamy przez szyfrowaną aplikację, której używa dziś niemal każdy Syryjczyk, a na pewno każdy aleppijczyk. We wschodniej części miasta telefon połączony z internetem – ten jakimś cudem jeszcze tu jest – to jedyny ich kontakt ze światem albo choćby drugą częścią miasta, w której – jak w przypadku Abdulkafiego – mieszkają ich krewni czy znajomi.

Poza internetem we wschodnim Aleppo nie ma już niemal niczego. Zapasy jedzenia wystarczą na kilka tygodni, może miesiąc. Kamal Sandeh, który jeszcze do niedawna jako wolontariusz dostarczał jedzenie najbardziej potrzebującym, dziś jest bezrobotny – magazyny są puste; by wypełnić czymś czas, pracuje jako reporter lokalnych mediów. Kamal ma 24-lata, przed wojną zaczął studia farmaceutyczne, ale dziś dotarcie na położony w zachodniej części miasta uniwersytet jest niemożliwe. Żeby nie zapomnieć wszystkiego, czego już się nauczył, Kamal czyta swoje książki i notatki przez godzinę dziennie i wierzy, że kiedyś uda mu się skończyć studia. – Teraz jednak modlę się tylko o to, by udało się przerwać oblężenie – mówi Kamal, a wraz z jego głosem docierają stłumione odgłosy wybuchów. – Od miesięcy do miasta nie wjechało jedzenie, leki ani nikt z niego nie wyjechał.

Wschodnie Aleppo jest oblężone od czterech miesięcy, od ponad miesiąca niemal bez przerwy bombardowane przez rządowe samoloty przy wsparciu rosyjskiego lotnictwa. Na mapie ta odcięta część miasta wygląda jak mały rogalik opisany hasłem „rebelianci”. Rogalik wraz ze znajdującą się dokładnie w środku miasta cytadelą jest oblany ze wszystkich stron jednokolorową masą „sił rządowych”. Przed wojną w mieście mieszkało ok. 2,5 mln mieszkańców, dziś została połowa. W samym rogaliku mieszka ok. 275 tys. ludzi, w tym nawet 100 tys. dzieci.

Rebeliantów według ostrożnych szacunków jest kilka tysięcy, z czego ok. 900 to bojownicy Dżabhat Fatah al-Szam – przefarbowanego Frontu al-Nusra, czyli Al-Kaidy. Reszta – siły zjednoczone pod wspólną nazwą Fatah Halab – to częściowo tzw. umiarkowana opozycja, ale też zlepek wszelkiej maści mniej lub bardziej radykalnych grup islamskich.

Aleppo podzielone linią frontu stało się nowym symbolem syryjskiej wojny i być może kluczem do jej zakończenia. Ale za chwilę może i to będzie nieaktualne – według przewidywań specjalnego wysłannika ONZ do Syrii Staffana de Mistury, jeśli naloty na dobre nie ustaną, rogalik do końca roku zostanie zrównany z ziemią.

Na wagę złota

W sierpniu na chwilę oblężenie zostało przerwane, ludzie podreperowali zapasy jedzenia, wody, leków. Teraz i one są na wyczerpaniu. Kurczaków nie ma już wcale. Zostało trochę baranów i krów, ale ceny mięsa są niebotycznie wysokie. Drożyzna to efekt nie tylko trwającej od lat wojny, ale przede wszystkim kilku miesięcy oblężenia. Jeszcze latem, gdy magazyny były pełne, wszystko było 10 razy tańsze, a przed wojną nawet 100 razy.

Średni miesięczny dochód przeciętnej rodziny we wschodnim Aleppo to 27 tys. funtów, czyli ok. 50 dol., a kilogram mięsa potrafi kosztować nawet 45 dol. Rapta, czyli paczka z pięcioma plackami cienkiego chleba, to 2 dol. – siedmioosobowa rodzina potrzebuje dziennie dwóch takich paczek, czyli 120 dol. miesięcznie na sam tylko chleb. A gdzie już trudno osiągalne dziś mleko? Litr kosztuje dolara. Ryż? Prawie tyle samo. Z warzyw do kupienia jest natka, mięta, bakłażany, rzodkiewka – tylko to, co udaje się uprawiać w przydomowych ogródkach. – O pomidorach możemy tylko pomarzyć, owoców nie ma wcale – mówi Abdulkafi.

On sam też jest cały czas podminowany – jego 8-miesięczna córeczka ciągle płacze. – To z powodu pieluch – wyjaśnia jej ojciec. We wschodnim Aleppo jednorazowych pieluszek już nie ma, ludzie najczęściej wykorzystują do tego celu stare ubrania, które tną na odpowiednie kawałki. Córka Abdulkafiego ma trochę więcej szczęścia – udało mu się kupić pieluchy dla dorosłych. Są one oczywiście za duże dla niemowlaka, więc muszą być odpowiednio przycięte. Niestety, nowy wynalazek powoduje nieustanne podrażnienia skóry, których nie ma jak leczyć.

Paliwa też już praktycznie brak – dostępne jest tylko na czarnym rynku. Litr diesla kilka dni temu kosztował 2,50 dol. Nawet najsłabszej jakości paliwo, które wlewa się do wygrzebanych gdzieś na strychach kuchenek, kosztuje 3 dol. Ten litr wystarczy, by kuchenka pracowała przez trzy godziny. Są też dodatkowe koszty – to paliwo otrzymuje się z topionego plastiku, który przy spalaniu wytwarza kłęby trujących oparów, od czego ludzie masowo zapadają na choroby dróg oddechowych.

Wody w kranach nie ma od dawna, obie miejskie przepompownie znajdujące się we wschodniej części miasta zostały zbombardowane. Ludzie – ci, których jeszcze na to stać – na dachach budynków ustawiają duże baniaki o pojemności 2 tys. litrów, średniej wielkości rodzinie wystarcza on na cztery dni. Każde uzupełnienie to kolejne 3 dol. Za prąd – tzn. możliwość korzystania z niego przez dwie–trzy godziny dziennie – trzeba zapłacić 6 dol. tygodniowo. Nie ma mowy o włączeniu pralki czy lodówki. Baterie telefonów i komputery ładowane są z paneli słonecznych, jeśli oczywiście ktoś je ma.

Jakby normalnie

We wschodnim Aleppo nie ma czynnych kin, bibliotek, restauracji. Gdzieniegdzie można kupić ciepły foul (zupę z bobu), jedyną rozrywką są kafejki internetowe. Okresowo funkcjonują jeszcze niektóre szkoły i meczety. Ale to tylko pozory normalności w sytuacji, gdzie normalność brzmi jak zaklęcie. Jak choćby wspomnienie o 26-letnim bracie Kamala, który niespełna trzy lata temu poszedł na demonstrację, robił zdjęcia komórką, został aresztowany i „zmarł” w więzieniu. – To normalne, takie życie – mówi Kamal, jakby opowiadał najzwyczajniejszą rzecz na świecie.

Dwa tygodnie temu kuzynka Kamala i jej mała córeczka zginęły po tym, jak bomba spadła na ich dom – to był duży 6-piętrowy budynek, zostały tylko gruzy. Dotarcie do ich ciał zajęło pięć dni. Pomagali im pracownicy Syryjskiej Obrony Cywilnej, tzw. Białych Hełmów. Ale nawet oni nie mają już paliwa, z pięciu sprawnych ambulansów został im jeden. Z dwóch centrów dowodzenia też jedno, po tym jak bomba zmiotła drugie z powierzchni ziemi. W Aleppo jest 130 ochotników Białych Hełmów, którzy pracują w systemie 24-godzinnym (dzień pracy, dzień odpoczynku).

Ci ochotnicy nie dają rady być wszędzie. Kiedy nawet udaje im się wydobyć spod gruzów jeszcze żywych ludzi i cudem – mimo braku paliwa – dostarczyć rannych do szpitala, zdarza się, że lekarze są bezradni. Bez leków, środków znieczulających, wystarczającej ilości krwi do transfuzji, łóżek, paliwa do generatorów nie są w stanie ratować życia. Zdarza się – jak przyznają medycy współpracujący z Lekarzami bez Granic – że od maszyn podtrzymujących życie odłączani są nierokujący pacjenci, by zwolnić miejsce dla tych, którzy być może mają jeszcze jakąś szansę.

We wschodnim Aleppo jest już tylko sześć częściowo działających szpitali, nie więcej niż 30 lekarzy, w tym tylko siedmiu chirurgów (jeden lekarz ma pod opieką 10 tys. osób), mniej niż 10 karetek, a i te za chwilę przestaną wyjeżdżać do pacjentów – brakuje nie tylko paliwa, ale też części zamiennych.

Chwilą oddechu są „przerwy humanitarne”, podczas których ustają bombardowania, ale nawet wtedy wymiana ognia właściwie nie ustaje. Podczas niedawnej takiej przerwy miało dojść do ewakuacji chorych i rannych. Nieoficjalnie mówiło się o setkach osób. Staffan de Mistura chciał osobiście wyprowadzać bojowników. Ale ci nigdzie się nie wybierali, nie zamierzali poddać miasta. Chorzy i ranni uznali, że rząd próbuje wpędzić ich w pułapkę i nikt nawet nie próbował opuścić oblężonych dzielnic.

Sztab Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża, który znajduje się w zachodniej części miasta, miał pomóc w ewakuacji. Ale nie doczekał się na gwarancje bezpieczeństwa od wszystkich stron biorących udział w walkach. Magazyny Czerwonego Krzyża są wypełnione po brzegi i ciężarówki mogłyby dostarczyć leki oraz sprzęt do umierającego wschodniego Aleppo. Ale bez gwarancji i przerwania ognia ciężarówki nigdzie nie pojadą.

Na garnuszku

O ile we wschodnim Aleppo pozostał już właściwie tylko internet, o tyle w zachodnim jest niemal wszystko poza nim. Życie całego miasta od wielu miesięcy wyznacza morderczy rytm – im więcej nalotów, bomb i śmierci po wschodniej stronie, tym więcej spokoju po zachodniej, pozornie żyje się tu lżej. Pracują szkoły, uniwersytet, knajpki, kawiarnie, nawet kino. – Co z tego, skoro na seansie jest może z siedem osób? – pyta aleppijka z zamożnej dzielnicy Sebil po zachodniej stronie miasta.

Ostatnio jej znajomi wybrali się na kawę do kawiarni, ale dobry nastrój szybko się ulotnił, kiedy tuż przed wejściem spadła rakieta. Życie towarzyskie przeniosło się więc do domów. Pojawiło się również nieznane wcześniej zjawisko – śluby bez pana młodego. W wielu krajach uchodźcy mogą skorzystać z zasady łączenia rodzin i ściągnąć żony do Europy, ale jeśli nie zdążyli pobrać się przed wyjazdem z Syrii, zaoczny ślub to jedyne rozwiązanie.

W sklepach jest niemal wszystko, ale ceny w tej części miasta od początku wojny też poszybowały nawet 100 razy w górę. Nauczycielska emerytura Suheili z chrześcijańskiej dzielnicy Sulejmanije to 50 dol. – gdyby nie pomoc Kościoła, który płaci za prąd (20 dol. miesięcznie za dwie godziny prądu z agregatora rano i osiem po południu), dostarcza paczki z jedzeniem, pokrywa koszty niezbędnych napraw, gdy na dom spadnie bomba, załatwia mazut do opalania pieca, płaci rachunki za leki i finansuje operacje, Suheili nie wystarczyłoby nawet na jedzenie. – Niby chrześcijanie wyjechali z miasta, ale w niedzielę kościół pęka w szwach, a liczba osób, które korzystają z pomocy społecznej, jest zatrważająca – mówi Suheila. Gdyby nie pomoc charytatywna, którą objęte są również rodziny muzułmańskie, po zachodniej stronie sytuacja nie różniłaby się od tej we wschodnim Aleppo.

W skromnym mieszkaniu Suheili co rusz szyby drżą od ostrzału. Ma dużo szczęścia, że w ogóle ma szyby – w wielu budynkach w oknach pozakładano grube folie, by co chwila nie tracić pieniędzy na szklarza. Od domu Suheili do najbliższego rządowego posterunku piechotą jest może pięć minut – jest on niemal ciągłym obiektem wymiany ognia między żołnierzami Asada a rebeliantami. Z kolei dwie przecznice dalej życie na targu pozornie toczy się normalnie, nic się nie zmieniło – wciąż dostać tu można przysłowiowe mydło i powidło, jest kilka obficie zaopatrzonych warzywniaków, dwaj rzeźnicy, a na końcu ulicy mały sklepik, w którym aż duszno od zapachu przypraw. Zmieniły się tylko ceny.

Do dzielnic odbitych niedawno przez wojska Asada powoli wraca życie, w Tiszrin co chwila otwierają się nowe sklepy, dzielnica próbuje zacierać ślady po niedawnych walkach. Ale dziś mieszkańcy rzadko zapuszczają się daleko od domu, zwłaszcza kiedy trwa ostrzał ze strony oblężonych dzielnic i zabłąkane pociski spadają na oślep.

Suheila wychodzi tylko wtedy, kiedy musi. Tak naprawdę nie ma już dokąd pójść na spacer – okoliczne parki okupują mieszkańcy z podaleppijskich przedmieść, z których uciekli w sierpniu, gdy i do nich dotarł front. – Mieszkają także w meczetach i szkołach, niektóre rodziny musiały kilkakrotnie zmieniać miejsce pobytu, bo tymczasowe schronienie po prostu przestawało istnieć – tłumaczy rzeczniczka Czerwonego Krzyża Ingy Sedky.

Jak Warszawa

Choć woda jest dziś najpilniejszą potrzebą obu części miasta, to nie o nią modlą się każdego dnia jego mieszkańcy. – Bezpieczeństwo, tego najbardziej potrzebujemy, bardziej niż warzyw i owoców – mówi Kamal. To właśnie codzienny strach łączy obie części Aleppo.

Na razie niewielu mieszkańców myśli o tym, co będzie po wojnie, co się stanie z miastem i z nimi samymi. Jasmina opuściła swoje sześciopokojowe mieszkanie w zachodniej dzielnicy Syrian trzy lata temu, wyjechała do rodziny na wsi i nie wie, czy jeszcze kiedykolwiek wróci do Aleppo – na jej mieszkanie dwukrotnie spadły bomby, zostało splądrowane. W takiej sytuacji jest wiele osób – większość obawia się wrócić do pozostawionych domów również dlatego, że wiedzą, iż to najbliżsi sąsiedzi ogołocili ściany do zera. – Jak po czymś takim można znów mieszkać obok siebie i patrzeć sobie w oczy? – zastanawia się Mouhannad, który też niedawno stracił dorobek życia, w tym nowy, świetnie wyposażony gabinet lekarski.

Ostatnio Jasmina wrzuciła na Facebooka dwa zdjęcia – na jednym zniszczona Warszawa tuż po wojnie, na drugim to, jak wygląda dziś. Post w ciągu kilku chwil polubiło wiele osób, bo – jak twierdzi Jasmina – daje nadzieję, że można podnieść się z każdych gruzów.

Polityka 47.2016 (3086) z dnia 15.11.2016; Świat; s. 55
Oryginalny tytuł tekstu: "Aleppa dwa"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną