Od rana media amerykańskie żyją nowym problemem wywołanym dekretem Trumpa. Chodzi o dekret zabraniający wpuszczania do USA przybyszy z siedmiu krajów muzułmańskich w Afryce północnej i na Bliskim Wschodzie.
Na mocy tego dekretu funkcjonariusze imigracyjni zatrzymali w sobotę jedenaście osób na lotnisku w Nowym Jorku. W tym dwóch współpracowników armii amerykańskiej w Iraku. Mimo że mieli w porządku wszystkie dokumenty, w tym ważne wizy wjazdowe. Na szczęście media są w USA wolne, więc urządzono zaraz spotkanie zatrzymanych, aby opowiedzieli sami, co się zdarzyło. Pojawili się lokalni politycy opozycyjni, by apelować do prezydenta o umiar i rozsądek. Tego raczej po Trumpie nie spodziewają się jego zwolennicy i współpracownicy.
Tymczasem chwila refleksji pozwoliłaby uniknąć wpadek. Na Trumpa głosowali niektórzy amerykańscy muzułmanie. Oglądając sceny z lotniska w Nowym Jorku, niejeden z nich pokręci głową. Tak samo głowami kręcą komentatorzy. Także konserwatywni. Bo przecież co nagle, to po diable.
130 milionów ludzi ma zablokowany wjazd do USA
Dekret blokujący wjazd dotyczy ponad 130 mln obywateli wspomnianej „czarnej siódemki”, ale nie dotyczy obywateli Pakistanu ani Arabii Saudyjskiej, a to z tego kraju pochodzili terroryści, którzy zaatakowali Amerykę w 2001 r. Były prokurator generalny USA zwrócił uwagę, że można było po prostu odczekać z egzekucją dekretu, a Trump nie zebrałby cięgów za dekret nie tylko od amerykańskich liberalnych mediów, polityków i muzułmanów, ale także od gniewnych reakcji rządów „zbanowanych” państw muzułmańskich. Iran zagroził już retorsjami.
Trump wyobraża sobie, że w globalnym świecie da się rządzić metodami, które ignorują jego szalenie skomplikowany charakter, nazywany „sieciowym”. To jednak raczej (nie)pobożne życzenie prezydenta Trumpa, na którym może więcej stracić, niż zyskać.