Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Rozwodnik

Michel Barnier wyprowadza Wielką Brytanię z Unii

Michel Barnier, główny unijny negocjator warunków Brexitu Michel Barnier, główny unijny negocjator warunków Brexitu Marlene Awaad/Bloomberg / Getty Images
Mianowanie Michela Barniera na głównego negocjatora Brexitu może się okazać jedną z najważniejszych decyzji kadrowych w historii Unii. Francuz właśnie rozpoczyna swoją dwuletnią harówkę.
Rząd Theresy May chce, aby warunki rozwodu i przyszłych relacji handlowych negocjować jednocześnie, bo tylko tak widzi szanse na dotrzymanie dwuletniego terminu i utrzymanie poparcia politycznego wśród Brytyjczyków.Foreign and Commonwealth Office/Flickr CC by 2.0 Rząd Theresy May chce, aby warunki rozwodu i przyszłych relacji handlowych negocjować jednocześnie, bo tylko tak widzi szanse na dotrzymanie dwuletniego terminu i utrzymanie poparcia politycznego wśród Brytyjczyków.
Zwolennicy Brexitu przed parlamentem brytyjskim, listopad 2016 r.Bulverton/Wikipedia Zwolennicy Brexitu przed parlamentem brytyjskim, listopad 2016 r.

Cztery miliony Brytyjczyków w innych krajach Unii i obywateli tych krajów na Wyspach może wpaść w czarną dziurę niepewności o swoje prawa i przyszłość. Wróci pełna kontrola celna, co zahamuje handel i zaowocuje kolejkami ciężarówek w Dover. Zakłócone zostaną połączenia lotnicze – tak w zeszłym tygodniu w Brukseli straszył Michel Barnier, główny negocjator Komisji Europejskiej ds. Brexitu.

Wybranie go na to stanowisko uznano w Londynie za „akt wojny”. Gdy premier Theresa May pierwszy raz odwiedziła Brukselę, 65-letni Francuz (szczęśliwie żonaty, trójka dzieci) upierał się ponoć, żeby wszystkie brexitowe negocjacje były prowadzone po francusku, choć sam w ostatnich latach znacznie poprawił angielski. Złośliwi Brytyjczycy twierdzą, że wygląda jak podstarzały nauczyciel narciarstwa (rzeczywiście był nim w młodości). Ale ich stosunek do Michela Barniera to też mieszanka strachu i podziwu.

Dał się im we znaki podczas kryzysu finansowego jako komisarz UE ds. rynku wewnętrznego. Tropił wtedy wielkie bonusy, które wypłacali sobie bankierzy z londyńskiego City. Jest współautorem ponad 40 regulacji dotyczących sektora bankowego, m.in. zwiększenia obowiązkowego bufora finansowego dla banków. I ponoć jako jedyny był w stanie wyprowadzić z równowagi byłego już szefa Banku Anglii: stateczny do bólu Marvyn King przy Barnierze wrzeszczał i walił pięścią w stół.

Jego dawny współpracownik z czasów Komisji Alain Ferrand przekonuje, że Barnier będzie świetnym negocjatorem. – Dobrze „czyta salę”, szybko rozpoznaje interesy stron. Jednocześnie nie rzuca się w oczy, nie ma celebryckich odruchów. To się sprawdza w żmudnych rozmowach, ale już nie na wiecu czy podczas wyborów. Nigdy nie był wybitnym politykiem. Według naszych rozmówców, dla Barniera Brexit nie będzie wstępem do wielkiej polityki, po prostu zrobi to, czego się od niego oczekuje.

1.

A oczekiwania są ogromne. Jeśli premier May dotrzyma słowa, z końcem marca Wielka Brytania „uruchomi” art. 50 traktatu lizbońskiego, opisujący procedurę występowania z Unii. Przewiduje on, że „rozwód” może potrwać maksymalnie dwa lata od momentu uruchomienia. Gdyby więc strony nie porozumiały się w tym czasie, pod koniec marca 2019 r. prawo unijne przestanie obowiązywać w Wielkiej Brytanii z dnia na dzień, bez żadnych rozwiązań przejściowych. Ten zapis ma więc kluczowe polityczne znaczenie: gdy tylko Londyn uruchomi proces formalnego wyjścia, inicjatywa i kontrola przejdzie na stronę Unii. Brytyjczycy staną się petentami Barniera.

Same negocjacje nie zaczną się jednak wcześniej niż na przełomie maja i czerwca. Żeby rozmawiać z Brytyjczykami, Barnier musi uzyskać dyrektywy negocjacyjne od Rady Europejskiej, która w tej sprawie zbierze się dopiero 29 kwietnia. Barnier zapowiedział, że na same negocjacje strony mają de facto 18 miesięcy, a nie dwa lata. Ostatnie pół roku będzie potrzebne na ratyfikacje rozwodu przez Radę Europejską i oba parlamenty, europejski i brytyjski. A to oznacza, że każdy tydzień robi się ważny – im mniej czasu na negocjacje, tym większa presja na Brytyjczyków. Dwuletni okres negocjacji teoretycznie można by wydłużyć – za zgodą wszystkich stron. Ale Unia się na to nie zgodzi, gdyż w maju 2019 r. mają się odbyć wybory do europarlamentu. Opóźnienie rozwodu oznaczałoby więc chaos instytucjonalny w Unii – Brytyjczycy mieliby wówczas pełne prawo do startu w eurowyborach, mimo że straciliby mandaty po kilku miesiącach.

2.

David Davis, brytyjski minister ds. Brexitu, już zapowiedział, że nawet jeśli do marca 2019 r. nie uda się wynegocjować żadnej umowy, „apokalipsy nie będzie”. Ale innego zdania jest większość ekspertów. Opcja zerowa będzie oznaczać, że bezpośrednią podstawą relacji Unia–Wielka Brytania staną się zasady obowiązujące w Światowej Organizacji Handlu (WTO). A to może skutkować nawet 20-krotnym podniesieniem przez Unię taryf na niektóre brytyjskie produkty. To jednak nie koniec komplikacji. Zasadniczy spór między Barnierem i Brytyjczykami dotyczy harmonogramu rozmów. Rząd May chce, aby warunki rozwodu i przyszłych relacji handlowych negocjować jednocześnie, bo tylko tak widzi szanse na dotrzymanie dwuletniego terminu i utrzymanie poparcia politycznego wśród Brytyjczyków. Umowa na przyszłość jest ważna dla biznesu na Wyspach – jeśli jej podstawowe założenia nie będą znane co najmniej na rok przed ostatecznym Brexitem, dla wielu instytucji finansowych taka niepewność jutra będzie nie do zaakceptowania i wyniosą się z Wysp.

Dla Brukseli, czego nie ukrywa Barnier, model: najpierw rozwód, potem nowy związek, jest korzystniejszy. Nowa umowa handlowa z Brytyjczykami będzie negocjowana na zupełnie innych zasadach niż rozwód. W tym wypadku nie obowiązuje dwuletni okres, a warto wspomnieć, że podpisanie umowy handlowej z innym państwem zabiera Unii przeciętnie 5 lat. Poza tym taka umowa musi być ratyfikowana przez wszystkie parlamenty państw członkowskich i niektóre izby regionalne, co musi potrwać. Dlatego Barnier od początku mówi, że niezbędne będzie porozumienie przejściowe, do czasu zawarcia pełnej umowy. Sprawę rozstrzygnie kwietniowy szczyt Rady, na którym prawdopodobnie Barnier otrzyma mandat tylko do negocjacji rozwodowych. I w ten sposób Brytyjczycy – już w roli petenta – przegrają spór o kolejność rozmów.

Sekwencyjna metoda rozmów może się okazać dla Brytyjczyków nie do przełknięcia politycznie. Bo zakłada ona, że najpierw zapłacą wszystkie rachunki, z przyszłymi włącznie, zgodzą się na przepisy przejściowe dotyczące imigracji na Wyspy (nie będzie blokady), potem stracą dostęp do wspólnego rynku, relacje będą regulowane umową przejściową i dopiero w perspektywie być może wykraczającej poza obecną kadencję brytyjskiego parlamentu, będą z tego jakieś nieokreślone korzyści. Takiej sekwencji nie przetrwałby prawdopodobnie żaden rząd w Europie.

3.

Wspomniane rachunki to pierwsza rafa, na której mogą rozbić się negocjacje. Wielka Brytania, wychodząc z Unii, pozostawia po sobie nie tylko dziurę polityczną, ale też finansową. Po pierwsze, składają się na nią wszystkie zobowiązania, które Londyn podjął, godząc się na unijny budżet do 2020 r. Po drugie, są to również zobowiązania projektowe na przyszłość, czyli te unijne inwestycje, które rozpoczną się po ostatecznym Brexicie. I po trzecie, emerytury dla brytyjskich pracowników Unii. Barnier mówi o kosmicznej sumie sięgającej 60 mld euro, londyński think tank Center for European Reform pisze nawet o 72 mld. Ale na Wyspach coraz częściej pojawiają się głosy, aby nie płacić ani grosza.

Ivan Rogers, który w zeszłym roku zrezygnował ze stanowiska brytyjskiego ambasadora przy Unii, twierdzi, że te 60 mld euro Barniera to tylko pozycja wyjściowa. Ale przyznaje, że jego rząd nie będzie w stanie zapłacić (i realnie, i politycznie) sumy nawet cztery razy niższej. Problem w tym, że Unia tu się za wiele nie cofnie. Brexit bez opłacenia rachunków oznacza 12-proc. spadek funduszy unijnych dla państw Europy Wschodniej, a Zachodnia nie zamierza żadnych pieniędzy dosypywać. Wszyscy będą przeciwko Londynowi.

Brytyjska premier niewiele zrobiła, aby przygotować Brytyjczyków na koszty wyjścia z Unii. Na Wyspach wciąż dominuje pogląd, że Brexit to oszczędności rzędu 350 mln funtów tygodniowo, jak głosił słynny napis umieszczany na autobusach przez zwolenników wyjścia. A może się okazać, że suma się zgadza, tyle że trzeba ją będzie wpłacać co tydzień przez kilka najbliższych lat. – Taki rachunek za Brexit będzie pożywką dla brytyjskich tabloidów – mówi Ian Webber, były korespondent brytyjskich gazet w Brukseli. – Rozpęta się piekło o zdradzie narodowej, słupki poparcia dla tzw. twardego Brexitu poszybują. Na premier May spadnie natomiast dodatkowa presja, która do minimum zawęzi jej pole manewru w negocjacjach.

Do drugiego konfliktu już na wstępnym etapie negocjacji może dojść w sprawie imigrantów. Bruksela oczekiwała, że nowy reżim dotyczący obywateli Unii na Wyspach zacznie obowiązywać wraz z momentem zakończenia Brexitu, czyli za dwa lata. Londyn jednak obawia się, że „w tym czasie do Wielkiej Brytanii przyjedzie pół Rumunii i Bułgarii”. Dlatego pojawił się plan, aby „godzinę zero” stanowił dzień uruchomienia art. 50. Oznaczałoby to, że obywatele Unii, którzy przybyli do tego dnia, będą mieli zagwarantowane pełne prawa, tak jak ich poprzednicy przez ostatnie 13 lat. Natomiast ci, którzy przyjadą potem, gwarancji już nie dostaną, a może nawet zmusi się ich do wyjazdu.

4.

Te dwa spory – o pieniądze i imigrantów – mogą już na wstępnym etapie wykoleić nie tylko brexitowe rozmowy, ale i brytyjską politykę. Jeszcze przed czerwcowym referendum Brytyjczycy usłyszeli od swoich polityków popierających Brexit, że kraj pozostanie w jednolitym rynku i jednocześnie pozbędzie się jurysdykcji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, czyli zewnętrznego nadzoru, bardzo drażliwego dla brytyjskiego poczucia suwerenności. Gdy ten plan został wyśmiany w Brukseli, zwolennicy Brexitu zaczęli mówić o „dostępie” do jednolitego rynku, bez barier dla handlu towarami, ale z barierami dla ludzi. Mieli to Brytyjczykom załatwić niemieccy przedsiębiorcy, choć przecież nie udało im się zablokować sankcji wobec Rosji, gdzie ich straty mogą być dużo większe niż w przypadku odcięcia Wielkiej Brytanii.

Gdy nawet ten plan okazał się nierealny, brexitowcy wystąpili z pomysłem porozumienia o wolnym handlu (FTA), na wzór tego, jaki Unia w zeszłym roku zawarła z Kanadą. Pominęli przy tym zupełnie inny charakter powiązań gospodarczych, w brytyjskim przypadku bardzo ścisłych, w wielu sektorach tworzących łańcuchy produkcyjne. I gdy już wydawało się, że FTA będzie ostatnią deską ratunku, zwolennicy wyjścia zaczęli mówić otwarcie o opcji zerowej, czyli sytuacji, w której negocjacje zostają zerwane i Wielka Brytania wychodzi z Unii bez żadnej umowy handlowej. Szef brytyjskiego MSZ Boris Johnson mówi o tym scenariuszu, że nie będzie on taki straszny, jak się niektórym wydaje. A David Davis przekonuje, że Londyn wyjdzie z tego bez szwanku. Jak twierdzi publicysta „Financial Times” Janan Ganesh, problem nie leży tu w braku kompetencji brexitowców, ale w ich niczym nie podpartym przekonaniu, że Unia zrezygnuje ze swoich fundamentalnych zasad, aby dogodzić Brytyjczykom.

Ten mit dotyczy m.in. nadzwyczajnej roli, jaką w negocjacjach brexitowych miałby odegrać niemiecki przemysł samochodowy. Gdy rozmawia się z Brytyjczykami o czarnym scenariuszu rozwodu, zawsze prędzej czy później w rozmowie pojawi się BMW. Argumentacja jest następująca: ten bawarski koncern nadal chciałby sprzedawać auta na Wyspach i ma wystarczającą siłę w kraju, aby Angela Merkel zwróciła uwagę na jego interesy. – Brexitowcy zdają się jednak nie doceniać, czym dla Niemców jest integracja europejska, jak głęboko wrosła ona w powojenną niemiecką tożsamość. I do jakiego stopnia niemiecki przemysł jest w stanie uznać wyższość interesów politycznych państwa nad gospodarczymi – przekonuje Ganesh.

5.

Brytyjczycy, co wiadomo m.in. z wypowiedzi Davisa, postrzegają wspólny unijny front, wypracowany w dużej mierze przez samego Barniera, jako zajmowanie dogodnej pozycji przed początkiem rozmów – zaledwie zabieg taktyczny. Kanclerz skarbu Philip Hammond mówi nawet o „zdyscyplinowaniu” Europejczyków. – Jakby w ogóle nie dopuszczali takiej możliwości, że Europejczycy po prostu mówią to, co myślą – mówi Alain Ferrand. – A mimo słabych notowań samej Unii wielu polityków, szczególnie ze starych państw członkowskich, szczerze wierzy w jej projekt, uważa, że jest o co walczyć. Tę ideowość wobec Unii Brytyjczykom trudno pojąć – oni do członkostwa w UE zawsze podchodzili utylitarnie.

Barnier ma więc specyficznych partnerów po drugiej stronie kanału. Brytyjscy politycy nie oczekują już od swoich współobywateli krwi, potu i łez. Przeciwnie, obiecali im, że mogą mieć wszystko, bez wysiłku: wspólny rynek bez imigrantów, unię celną bez nadzoru unijnych sądów. „Zarówno na prawicy, jak i lewicy dominuje przekonanie, że politycy nie mają kierować się własnym sumieniem i osądem – pisał niedawno Nick Cohen, wpływowy brytyjski komentator znany z łamów m.in. „New Statesmana” i „Guardiana”. – Wszyscy, z panią premier włącznie, która przecież przed referendum była przeciwko Brexitowi, mają schować swoje poglądy w kieszeń, wyłączyć krytyczne myślenie i realizować Brexit, mimo że osobiście są mu przeciwni”.

Jak widać, kanał La Manche oddziela także punkty widzenia. Pod koniec lutego Barnier ostrzegał przed scenariuszem atomowym, czyli sytuacją, w której Bruksela i Londyn w marcu 2019 r. rozchodzą się bez żadnej umowy. Dziś po obu stronach dominuje niebezpieczne przeświadczenie, że ta druga postawiona pod ścianą ostatecznie cofnie się, bo zbyt wysoko ceni sobie handel, geopolitykę i stabilność finansową. W rzeczywistości po obu stronach są wpływowi gracze, którzy opcji atomowej nie wykluczają.

I tu dopiero widać, jak wielką rolę ma do odegrania sam Barnier. Z jednej strony nie może pozwolić na to, aby Brytyjczycy wybrali sobie z Unii co najlepsze i odeszli w splendid isolation. Nie może pozwolić, aby Brexit był dla Londynu bezbolesny, żeby – jak sam mówi – Brytyjczycy zjedli ciastko, mieli ciastko i jeszcze pocałowali córkę piekarza. Z drugiej strony musi zrobić wszystko, aby na kontynencie złe emocje, które wzbierają wobec buńczucznych Brytyjczyków, nie przesłoniły rozumu i interesu całej Unii.

Czy to mu się uda? Warto pamiętać, że Michel Barnier to prawdopodobnie jedyny żyjący człowiek na świecie, który odebrał sporo pieniędzy francuskim rolnikom – jeszcze jako krajowy minister rolnictwa w 2009 r. – a oni nadal go lubią. Z Brytyjczykami może być tak samo.

Polityka 13.2017 (3104) z dnia 28.03.2017; Świat; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Rozwodnik"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną