Sensacja? Tylko pozornie. Premier Theresa May zapowiedziała, że chce przyspieszonych wyborów, choć wcześniej obiecywała, że odbędą się zgodnie z kalendarzem (i prawem) w 2020 r. Musi dostać zgodę Izby Gmin, ale ma w niej większość, więc dostanie. Sensacja jest pozorna, bo po oficjalnym „odpaleniu” przez Londyn procedury wyjścia z UE szefowa rządu musi mieć mocny mandat, a ten dają wybory powszechne.
Na dodatek rządzący konserwatyści mają znaczną przewagę w sondażach, a główna partia opozycyjna, czyli laburzyści, nie mówią „nie”, bo przecież nie wypada im odmawiać „suwerenowi”. Choć więc dostaną politycznie w skórę, prawdopodobnie nie sprzeciwią się wnioskowi pani May. Przyspieszonymi wyborami zainteresowani są także liberałowie (LibDems), bo mają nadzieję, że dzięki kampanii mogą mieć szansę na polityczną rezurekcję jako obrońcy wartości i brytyjskich, i europejskich.
Brexit jak z Hitchcocka
May wybory wygra, dzięki czemu będzie miała silniejszą pozycję nie tylko na scenie krajowej, ale i przy stole brexitowych negocjacji z UE. Co nie znaczy, że teraz wszystko pójdzie jak z płatka. Zaraz po zapowiedzi o przyspieszonych wyborach do premier May zatelefonował Donald Tusk, który 29 kwietnia będzie przewodniczył szczytowi UE na temat planu negocjacji w sprawie Brexitu. Wcześniej Tusk napisał na Twitterze, że reżyserem Brexitu musiał być Hitchcock: najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie rośnie.
I to jest sedno sprawy. Dramat nie skończy się wraz z wygraną May. Szkocja pod przewodem Nikoli Sturgeon będzie teraz tym silniej nalegać na powtórkę referendum niepodległościowego. To niejedyne wyzwanie, jakie stanie przed konserwatystami. Dziś przesuwają się na prawo, w stronę populizmu narodowego (a ściślej angielskiego), to może nie wystarczyć nawet po wygranej.