Za niecałe dwa tygodnie 500-letni związek Hiszpanów i Katalończyków może przestać istnieć. Ale rządy po obu stronach wciąż roztrząsają, czy Katalończycy w ogóle mają prawo przeprowadzić referendum. Premier Mariano Rajoy podkreśla, że działania Katalończyków są nielegalne. Przypomina, że w obowiązującej konstytucji zapisano, iż Hiszpania jest „wspólną i niepodzielną ojczyzną wszystkich obywateli”. Próbuje zablokować plebiscyt i bada, czy można postawić zarzuty politykom odpowiedzialnym za jego organizacje.
Tymczasem Katalończycy pomijają konstytucję i powołują się na dokument ONZ mówiący o prawie narodów do samostanowienia. Podkreślają chęć dialogu z centralą, ale jednocześnie przypominają, że referendum chciała większość, a 41 proc. Katalończyków jest już nawet przekonanych, że rozwód jest nieunikniony. Nieodmiennie padają argumenty ekonomiczne: że Katalonia generuje ponad 20 proc. krajowego PKB i dostaje niewiele w zamian. Rząd w Katalonii stara się nie wzbudzać emocji, tłumaczy, co czeka Katalończyków, jeśli 1 października większość z nich opowiedziałaby się za rozstaniem. Miejscowy parlament uchwalił nawet ustawę o okresie przejściowym, opisującą dokładnie sytuację w nowym państwie, w tym m.in. obowiązujące języki, sprawę obywatelstwa, władzy ustawodawczej i sądowniczej.
Madryt przekonuje jednak, że separatyści karmią ludzi kłamstwami, żeby wzmocnić katalońskie poczucie wielkości. Nie mówią np. o unijnych konsekwencjach rozwodu – jak sugeruje sama Bruksela, jeśli Katalonia wybierze niepodległość, będzie to również niepodległość od Unii Europejskiej.