Tę pionierską w Australii, choć odrobinę archaiczną, formę konsultacji społecznej, wybrał konserwatywny rząd Malcolma Turnbulla. Jeśli większość opowie się za zmianą, decyzję w tej sprawie podejmie parlament. Jeśli będzie przeciwna, sprawa upadnie, tak jak to dzieje się od ponad 10 lat, kiedy upadały kolejne podobne inicjatywy.
Niby sprawa jest przesądzona: według ostatniego sondażu 63 proc. jest tu za małżeństwami tej samej płci, a aprobata homoseksualizmu należy w Australii do najwyższych na świecie. Ale w przeciwieństwie do wyborów i referendum, gdzie istnieje obowiązek głosowania (co daje ok. 80-proc. frekwencję), ten listowny sondaż, organizowany zresztą przez Australijski Urząd Statystyczny, jest dobrowolny i niezobowiązujący.
Z kolei istnieje obawa, że niedoreprezentowani będą ludzie młodzi, którzy w olbrzymiej większości są za, ale mogą mieć kłopot z odesłaniem listu, bo nie mają już z tym doświadczenia. Co innego, gdyby to się działo w internecie. Nadreprezentowani będą konserwatywni oldboje.
Obrońcy praw człowieka podnoszą, że w kwestii podstawowych praw pewnej grupy nie powinno decydować ogólnospołeczne głosowanie (te prawa się po prostu ma), a środowisko LGBT obawia się, że przy okazji debaty wyleje się morze hejtu, co w sumie zaszkodzi sprawie. Tu akurat pospiesznie wprowadzono antyhejtową legislację, przewidującą wysokie kary. Ogólnie większość opowiada się za tym, że decyzję powinien, bez konsultacji, podjąć parlament – i kropka. Od tego jest. Ale Turnbull obiecał konsultację społeczną w kampanii wyborczej i słowa chce dotrzymać.
Wyniki pocztowego sondażu znane będą dopiero 15 listopada. To nie internet.