Biały Dom odtrąbił jako kolosalny sukces zakończoną we wtorek 12-dniową podróż Donalda Trumpa do Azji wschodniej. Zważywszy na rekordowo niską poprzeczkę oczekiwań wobec tego prezydenta, było nieźle – nie popełnił w końcu większych gaf, nie uchybił protokołom dyplomatycznym, jak wcześniej w Europie, w przemówieniach trzymał się tekstu z telepromptera i nie wysłał tym razem w świat kolejnych głupawych tweetów (poza narcystycznym docinkiem pod adresem Kim Dzong Una).
W rezultacie sama wizyta Trumpa – czerwone dywany i toasty na jego cześć, jego deklaracje poparcia dla sojuszników, jak Japonia czy Korea Południowa – była symbolicznym potwierdzeniem obecności i zaangażowania USA w regionie zachodniego Pacyfiku, co liczy się jako przeciwwaga dla rosnącej i niekiedy agresywnej potęgi Chin. Ale w dziedzinie konkretów trudno raczej mówić o sukcesach.
Po co Donald Trump udał się do Azji?
Waszyngton usiłuje skłonić Chiny do wywarcia nacisku na Koreę Północną, aby zrezygnowała ze zbrojeń nuklearnych, i od dawna je przekonuje do szerszego otwarcia rynku dla amerykańskich towarów i inwestycji. W czasie wizyty w Pekinie Trump okazywał ogromny respekt Xi Jinpingowi i obsypywał go komplementami, ale w rozmowie z nim najwyraźniej niewiele udało mu się osiągnąć.
Chińczycy zgodzili się na ostrzejsze restrykcje finansowe przeciw Pjongjangowi, ale odmawiają zastosowania najskuteczniejszych sankcji – wstrzymania dostaw ropy naftowej.