Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Stan zdrady

Co łączy dziś obywatela z państwem?

Dzielnica Molenbeek w Brukseli stała się w praktyce „arabska”. Narzuca się pytanie, gdzie kończy się obywatelska lojalność jej mieszkańców? Dzielnica Molenbeek w Brukseli stała się w praktyce „arabska”. Narzuca się pytanie, gdzie kończy się obywatelska lojalność jej mieszkańców? Arturas Morozovas/Barcroft Media / Getty Images
Czy współczesne państwo demokratyczne może jeszcze oczekiwać lojalności od swoich obywateli? Można przecież zmusić do seksu, ale już nie do miłości.
Państwa oczekują od przybyszów choćby minimalnej lojalności, ale najczęściej jej nie otrzymują.EAST NEWS Państwa oczekują od przybyszów choćby minimalnej lojalności, ale najczęściej jej nie otrzymują.

Podnieśli rękę na matkę – napisał portal wPolityce.pl. Przytłaczająca większość z 51 polskich europosłów zagłosowała przeciwko, wstrzymała się od głosu albo zbojkotowała głosowanie. Tylko „parszywa szóstka” (to samo źródło) z PO poparła rezolucję potępiającą łamanie zasad praworządności w Polsce. Sama rezolucja sprzed dwóch tygodni nie ma skutków prawnych, ale uważana jest za wstęp do uruchomienia procedury, która może m.in. odebrać Polsce głos w najważniejszym organie Unii, Radzie Europejskiej, i zablokować unijne fundusze. Stąd wniosek niektórych obserwatorów, że działania tej szóstki – w końcu obywateli polskich – podpadają pod art. 128 Kodeksu karnego i wypełniają definicję zdrady stanu, za którą w Polsce grozi nawet dożywocie.

Co to jest zdrada stanu?

Definicyjnie zdrada stanu to zbrodnia godząca w najistotniejsze interesy państwa. Dotyczy oczywiście tak konkretnych sytuacji, jak zabójstwo głowy państwa czy spiskowanie na rzecz uszczuplenia jego terytorium. Ale też mniej sprecyzowanych, jak próba obalenia legalnie wybranego rządu (według TVP „totalna opozycja” robi to nieustannie) czy już bardzo niejasnych, jak działalności przeciw własnemu państwu.

Tak rozumiana zdrada stanu to jednak relikt przeszłości, w której nadrzędność państwa nad obywatelem była oczywistością. Demokratyzacja państwa wywróciła tę relację. Bo czy demokratyczne państwo może wymagać bezwzględnej lojalności od swoich obywateli? Co więcej, czy może wymagać wyłączności? Szczególnie jeśli za niezbędny element demokracji uznamy ideę społeczeństwa otwartego, w którym państwo nie powinno mieszać się do rozterek tożsamościowych swoich obywateli.

Ale na sprawę można spojrzeć inaczej. Jeśli państwo jest demokratyczne i uznajemy zasadę większości – bo przecież raz jesteśmy poza nią, a raz ją współtworzymy, i ponieważ inaczej rządzić się nie da – to należy mu się podstawowa lojalność, a przynajmniej powstrzymanie się od działań mu szkodzących. Z tej perspektywy można by zarzucić szóstce z PO, że działa wbrew państwu polskiemu, które taki, a nie inny kierunek w polityce europejskiej wybrało przecież w wyniku demokratycznych wyborów. Z drugiej jednak strony ci europosłowie nie są przecież związani żadnymi instrukcjami i mogą się kierować własnym sumieniem. Poza tym z ich perspektywy to obecne polskie władze „działają przeciw własnemu państwu”.

Problem jest jednak o wiele głębszy i dotyczy całego Zachodu. Dla coraz większej liczby obywateli współczesne państwo narodowe przestało być niezbędne. Szczególnie że w oczywisty sposób zawodzi w sprawach tak fundamentalnych, jak walka z ociepleniem klimatu czy kontrola nad ponadnarodowymi korporacjami. To zasadniczo zmienia relację państwo–obywatel. – Lojalność obywatela wobec państwa jest dziś tylko jedną z wielu i już niekoniecznie najważniejszą lojalnością człowieka. A państwo narodowe wciąż oczekuje wyłączności. Dlatego konflikt jest nieuchronny – przekonuje politolog prof. Joachim Blatter z Uniwersytetu w Lucernie.

Sama koncepcja obywatelstwa pochodzi oczywiście ze starożytnych Aten i republikańskiego Rzymu. Obywatel od samego początku miał więc prawa i obowiązki wobec wspólnoty politycznej. Gdy ta wspólnota była w potrzebie i wzywała obywatela do jej obrony, ten musiał odłożyć na bok inne lojalności – wobec rodziny, klanu czy opcji politycznej. Bo jak przekonuje Arystoteles, tylko we wspólnocie politycznej jednostki osiągają pełnię swojego człowieczeństwa. Tych, którzy sami stawiali się poza nawiasem państwa, nie interesując się jego sprawami, Rzymianie nazywali „idiotami”. Dziś tak rozumianych – z całym szacunkiem – „idiotów” przybywa.

O lojalności

Jednym ze znaków współczesności jest wynikające z globalizacji przemieszanie tożsamości. Nie tylko w ramach społeczeństwa, ale również wewnątrz jego członków. Przekłada się to m.in. na brak zaangażowania w sprawy publiczne państwa, w którym się mieszka, ale którego nie uważa się za swoje. W skrajnym przypadku dochodzi do tworzenia kulturowych enklaw, takich jak Molenbeek, muzułmańska już w praktyce dzielnica Brukseli. To właśnie w Belgii rozgorzała niedawno dyskusja o lojalności obywatelskiej, gdy po awansie Maroka na piłkarskie mistrzostwa świata tysiące obywateli belgijskich wyszło na ulice Brukseli, aby świętować sukces swojej drużyny, demolując przy tym kilka ulic.

Jest też druga strona tego problemu, szczególnie gdy w grę wchodzi sprawa podwójnego obywatelstwa. Tak jak w przypadku Turków w Niemczech. Wówczas bowiem państwo – choćby nie wiem jak liberalne i demokratyczne – oczekuje od przybyszów choćby minimalnej lojalności, ale najczęściej jej nie otrzymuje. Wręcz przeciwnie, może to być lojalność wobec obcego państwa.

Zgodnie z danymi z 2011 r. ponad 4,3 mln obywateli niemieckich ma jeszcze co najmniej jedno obywatelstwo. W tej liczbie co najmniej 500 tys. to Turcy. Ponadto ok. 1,5 mln Turków mieszka w Niemczech bez niemieckiego obywatelstwa. Ci jednak, którzy zachowali turecki paszport, mogą brać udział w tureckich wyborach i referendach. Dlatego o ich głosy zabiegają tureccy politycy, z prezydentem Recepem Tayyipem Erdoğanem włącznie. Latem ubiegłego roku na jego wiec w Kolonii przyszło ponad 50 tys. osób

Gdyby prezydent Turcji ograniczył się tylko do spraw tureckich, nie byłoby sprawy. On jednak, wraz z kilkoma swoimi ministrami, przekonywał we wrześniu niemieckich Turków, na kogo mają głosować w wyborach do Bundestagu. W niemieckiej prasie natychmiast pojawiły się pytania w stylu: czy można służyć dwóm panom? Argumenty oburzonych były następujące: tolerancja tolerancją, ale jeśli ktoś współwybiera władzę, której autorytetu później nie uznaje, to coś jest nie tak. Tym bardziej gdy przy wyborze władz bierze się pod uwagę interesy innego państwa.

Podobne zarzuty stawia się coraz częściej mniejszości węgierskiej rozsianej w Basenie Karpackim (tylko na Ukrainie jest 200 tys. Węgrów). Od 2010 r. Węgry uznają prawo do podwójnego obywatelstwa i chętnie nadają węgierskie jako drugie. Oblicza się, że skorzystało już z tego ponad 600 tys. Węgrów spoza Węgier, mimo że w niektórych krajach ościennych grożą im za to poważne konsekwencje prawne. Ma to bardzo konkretny wymiar polityczny. W ostatnich węgierskich wyborach parlamentarnych w 2014 r. zagłosowało 180 tys. obywateli z zagranicy. 95 proc. z nich – na partię premiera Viktora Orbána, która wcześniej przyznała im węgierskie obywatelstwa. To ich głosy prawdopodobnie pomogły partii Orbána przekroczyć próg 2/3 mandatów w parlamencie, co pozwoliło mu na zmianę konstytucji.

I znów, gdyby Orbán ograniczył się tylko do spraw węgierskich... Węgierscy urzędnicy i członkowie rządu odwiedzają jednak rodaków za granicą, często bez zachowania protokołu dyplomatycznego, bez udziału przedstawicieli państwa-gospodarza. „Jadą przecież do swoich” – tłumaczył już kilka razy to niestandardowe zachowanie premier Węgier. W ten sposób Orbán coraz częściej wykorzystuje mniejszość węgierską do nacisków na państwa ościenne, co rodzi coraz większe napięcia, szczególnie na Słowacji i w serbskiej Wojwodinie.

Polska przyjęła zupełnie inną strategię – obowiązuje zasada wyłączności obywatelstwa. Oznacza to, że nasze państwo nie uznaje innych obywatelstw posiadanych przez Polaków. W praktyce polski obywatel może mieć tyle paszportów, ile chce. Dla polskiego państwa jest tylko (aż!) Polakiem i np. nie może skorzystać z opieki konsularnej innego kraju. Ale też nie ma żadnego rejestru takich osób, nie ma sposobu, aby je zmusić do ujawnienia się. Krytycy takiego stanu rzeczy przekonują, że jest on wygodny dla ludzi, ale niebezpieczny dla państwa. Oraz że Polska bardziej powinna zatroszczyć się o swoje interesy i wymagać obywatelskiej lojalności. Zwłaszcza od polityków i najwyższych urzędników. Jako negatywne przykłady wskazują oni dwóch członków rządu Donalda Tuska: Jacka Rostowskiego i Stanisława Gomułkę – obaj mieli wówczas również brytyjskie obywatelstwo.

Ta argumentacja idzie dalej: jak można być lojalnym obywatelem, skoro jest się też członkiem innej wspólnoty politycznej? Tym bardziej – jak można być lojalnym politykiem w służbie ojczyzny, skoro można ją potraktować jako etap w międzynarodowej karierze? Tacy ludzie, często decydujący o losach państwa, mają nie poczuwać się do związku wyłączności, do wspólnoty interesów zawiązanej przez nieuchronność ponoszenia skutków podejmowanych decyzji.

Przypadek zwykłego obywatela nieaktywnego publicznie można pozostawić sumieniu – twierdził niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” prawnik prof. Andrzej Bryk. Ale wśród elit politycznych są wyższe oczekiwania lojalności. I tak np. w zaproponowanym przez prezydenta RP projekcie ustawy o Sądzie Najwyższym pojawia się wymóg posiadania wyłącznie polskiego obywatelstwa, nie tylko przez kandydatów na sędziów SN, ale również na sędziów sądów powszechnych.

– Mimo wszystko jednak przekonanie, że odbierając komuś drugie obywatelstwo, pozbawimy go również poczucia lojalności wobec innego państwa, jest wysoce wątpliwe – uważa Michał Roch Kaczmarczyk, prawnik i specjalista od obywatelskiego nieposłuszeństwa z Uniwersytetu Gdańskiego. Nie ma miłości z przymusu.

Obywatelstwo przywilejem

Skrajnym przypadkiem wypowiedzenia lojalności wobec własnego państwa jest wymierzony w nie akt terroru. Tym większy jest to grzech, że owa zinstytucjonalizowana wspólnota demokratyczna ma oczywiście twarde środki obrony przed wrogami zewnętrznymi, ale jest bezbronna wobec własnych obywateli. Aby funkcjonować, musi zakładać ich dobrą wolę. Tu obywatel niejako stawia się poza wspólnotą już samym aktem terroru, na który państwo dotychczas mogło jedynie zareagować post factum. Teraz coraz częściej dochodzi do prewencji.

Brytyjski rząd od 1918 r. ma władzę odbierać obywatelstwo naturalizowanym Brytyjczykom niejako a priori, bez kontroli sądowej. Ale aż do zamachów w Londynie w 2005 r. rzadko z tego prawa korzystał. W ciągu ostatnich 11 lat uczynił to już wobec 57 osób podejrzanych o związki z organizacjami terrorystycznymi. Premier Theresa May twierdzi, że „obywatelstwo to przywilej, nie należne prawo”, co nie tylko wywraca całą ideę obywatelstwa, ale też jest wprost sprzeczne z konwencją ONZ o redukcji problemu bezpaństwowości, której stronami jest większość cywilizowanych państw świata (choć akurat nie Polska).

Większość ze zdenaturalizowanych w ostatnich latach Brytyjczyków posiadało jeszcze przynajmniej jeden paszport, ale nie wszyscy – ci w najgorszej sytuacji stali się bezpaństwowcami. Tu nastąpiła kluczowa zmiana: wcześniej brytyjskie sądy nie zgadzały się na taką sytuację, ale zmieniły zdanie w obawie przed Brytyjczykami wracającymi z wojen w Syrii czy Libii. Nie chodzi o to, aby im współczuć, bo wielu z nich to bezwzględni terroryści. Chodzi raczej o to, że wyrzucając ich poza nawias, nie rozwiązuje się problemu, lecz raczej tworzy kolejne.

Bardziej ograniczony w tym względzie jest np. rząd amerykański. Ten może odebrać obywatelstwo naturalizowanemu Amerykaninowi (pod nadzorem sądu) tylko wtedy, gdy udowodni mu się popełnienie przestępstwa w procesie aplikacji o obywatelstwo lub służbę w obcej armii. To jednak rozwiązanie słabo przystające do współczesności, bo przecież obywatel w „obcej armii” to przeważnie mniejsze zagrożenie niż obywatel w Al-Kaidzie, ale tylko ten pierwszy może stracić obywatelstwo. Stąd takie kontrowersje w USA wokół zabijania Amerykanów terrorystów na drugim końcu świata.

Wydawać by się mogło, że przy odbieraniu obywatelstwa, czyli wykluczaniu ze wspólnoty, niezbędna jest równowaga między prawami jednostki, w tym oenzetowskiego prawa do posiadania obywatelstwa, a dobrem publicznym. Prof. Blatter zwraca jednak uwagę, że prewencja w takim przypadku może zablokować powrót do kraju terrorysty, ale też – szczególnie w przypadku państw autorytarnych – stać się narzędziem eliminowania przeciwników politycznych. Tak jak to kiedyś uczynił Związek Radziecki wobec 1,5 mln własnych obywateli.

Obywatelstwo bez państwa?

Niektórzy wybierają eskapizm polityczny, bardziej znany pod sponiewieranym już określeniem – kosmopolityzm. To do nich rok temu brytyjska premier wypowiedziała głośne już słowa: „Jeśli uważacie się za obywateli świata, to jesteście obywatelami niczego”. Obywatel to – według słownika PWN – „członek społeczeństwa danego państwa mający określone prawa i obowiązki zastrzeżone przez konstytucję”. Nie ma więc obywatela bez adekwatnego państwa, a świat takiego globalnego państwa jeszcze się nie doczekał. Tu więc premier May miała rację. Ale jeśli ująć to bardziej metaforycznie, sprawa nie jest już taka oczywista. Rozwój technologiczny i globalizacja gospodarek integrują pewne grupy obywateli z różnych krajów – uważają „obywatele świata”.

Świadome obywatelstwo zakłada wchodzenie w interakcje i spory z innymi obywatelami w ramach wspólnoty politycznej – przekonuje Dani Rodrik, znany ekonomista, ale też zdeklarowany kosmopolita. Oznacza to m.in. rozliczanie swoich przedstawicieli politycznych oraz wywieranie na nich presji w oczekiwaniu na konkretne efekty. Przy czym każdy obywatel własne cele i oczekiwania musi konfrontować z celami i oczekiwaniami innych obywateli. W przypadku „obywateli świata” taki mechanizm w ogóle nie zachodzi – ci nie mają takich praw ani takich zobowiązań. Nie mają kogo rozliczyć. Ale mają państwo w nosie.

Kosmopolitów, w odróżnieniu od przytłaczającej większości z nas, przeważnie stać na taki eskapizm. Ale może ich argumenty powinny dać do myślenia – że może więź pomiędzy państwem i obywatelem nie jest taka oczywista, jak się dotychczas wydawało. Że może bardziej niż o lojalność wobec państw chodzi tu o lojalność wobec współobywateli?

Przytoczeni powyżej Rzymianie poza pojęciami „obywatel” i „obywatelstwo” rozróżniali również „obywatelskość” (civilitas). To ostatnie odnosi się do relacji międzyludzkich, niezapośredniczonych już przez państwo. Według Rzymian dopiero razem we wspólnocie jesteśmy w pełni obywatelami. Jeśli sumiennie wypełniamy nasze obowiązki wobec państwa, możemy się nazwać patriotami. Ale – i tu dorzucają swoje trzy grosze kosmopolici pokroju Rodrika – jeśli robimy to samo wobec naszych współobywateli, dopiero wówczas okazujemy prawdziwą obywatelskość, która jest najwyższą cnotą.

Zanim jednak ludzkość w końcu osiągnie taką pełnię humanizmu i uzna państwo za niepotrzebny zabytek, może się okazać, że to państwa najpierw pozbędą się ludzkości. Na początku listopada Arabia Saudyjska – jako pierwsze państwo świata – przyznała obywatelstwo robotowi. Jest on „kobietą” i nazywa się Sophia. Co ciekawe, ma więcej praw niż tradycyjne saudyjskie kobiety, bo może m.in. publicznie konwersować z obcymi mężczyznami i występować bez abai, czarnej szaty spowijającej Saudyjki od stóp do głów. Podczas uroczystości nadania obywatelstwa Sophia, która swoją drogą była wzorowana na Audrey Hepburn, powiedziała, że jest „bardzo zaszczycona tym wyjątkowym wyróżnieniem”. Czy państwa mogłyby sobie wymarzyć bardziej lojalnego obywatela?

Polityka 48.2017 (3138) z dnia 28.11.2017; Świat; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Stan zdrady"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną