Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Strefa Polek

Polki w oblężonej Strefie Gazy

Nawet morze już nie to, zanieczyszczone ściekami. Nawet morze już nie to, zanieczyszczone ściekami. Majdi Fathi/NurPhoto / Getty Images
W oblężonej i wielokrotnie bombardowanej Gazie zostały już tylko cztery Polki. Wszystkie marzą o wyjeździe, ale Polski trochę się boją.
Polityka
Alicja z mężem MażedemMichał Grosz Alicja z mężem Mażedem

Artykuł w wersji audio

Teresa poznała Amina w Poznaniu, gdzie studiował medycynę. W 1993 r. zamieszkali na stałe w Strefie Gazy. Mają trójkę dzieci, wszystkie już dorosłe i wszystkie z Gazy wyjechały. Amin i Teresa mieszkają w centrum miasta, na siódmym piętrze. Gdy ich odwiedzam, Amin zawsze schodzi na dół z telefonem w ręku, żeby oświetlić nam drogę. Nie ma prądu. Z ciemnej klatki schodowej wchodzimy do przestronnego mieszkania. Teresa już czeka w drzwiach. W środku ciepłe światło.

Obok ich bloku jest budynek radia, który ma swój generator prądu. Mieszkańcy bloku przeciągają więc kable do swoich mieszkań i kupują prąd od radia. Właśnie kończy się 24-godzinny post poprzedzający muzułmańskie święto Id al-Adha. Amin nic nie jadł do zachodu słońca. Teresa też częściowo pościła. Nie z przyczyn religijnych – nie przeszła na islam – tylko z solidarności z mężem. Podaje obiad wieńczący post: purée ziemniaczane, buraczki i panierowaną pierś z kurczaka zamiast schabowego, do tego kompot. Później Amin i Teresa oglądają „Wiadomości” w TVP. – Straszne rzeczy tam mówią o muzułmanach – komentują.

Barbara z okazji świąt zrobiła sernik na zimno, choć w Gazie nie jest łatwo o nabiał. Jest tylko ten importowany i nigdy nie wiadomo, czy nie stał w upale, bo przecież ciągle nie ma prądu. Polki gotują też palestyńskie dania, lubią wymieniać się przepisami i na arabskie, i na polskie jedzenie. Na Boże Narodzenie dwa lata temu Teresa też częstowała najprawdziwszym sernikiem. Większość z nich obchodzi katolickie święta w domach.

Hidżaby

Nie wszystkie Polki zasłaniają włosy, gdy wychodzą na ulice. Ela nałożyła hidżab, choć niechętnie. Mieszka w miejscowości na południu Strefy Gazy, w Khan Younis, gdzie jest konserwatywnie. Nie jest to prawny przymus, ale społeczna presja, żeby się nie wyróżniać. Teresa też chodzi w hidżabie. Kiedyś narzucała luzem szal na głowę, teraz mocuje porządnie, żeby nie spadał ciągle w pracy. Alicja z hidżabem nie miała żadnego problemu, bo jest Tatarką, muzułmanką. Barbara jako jedyna nie zakrywa włosów. Mieszkała zawsze w centrum miasta Gaza, gdzie jest bardziej liberalnie. Ani mąż, ani jego rodzina nigdy nie próbowali jej tego narzucić.

W sobotę „dziewczyny”, jak same o sobie mówią, tradycyjnie spotykają się w polskim klubie w Gazie. Rozmawiają o tym, że umarł Grzegorz Miecugow, i o tym, że znaleziono sprawców gwałtu w Rimini. Teresa obawia się imigrantów i uchodźców z Afryki Północnej. Ela się z nią nie zgadza: – Przecież przemoc wobec kobiet jest wszędzie. Czy w Polsce problem z gwałtami jest mały? Barbara jej przytakuje: – To manipulacja zwracać uwagę tylko wtedy, gdy sprawcami są obcokrajowcy.

Dwóch synów Barbary mieszka już za granicą. Jeden jest w Holandii, jego żona jest z Gazy, świetnie sobie tam radzą. Ich dzieci w domu mówią po arabsku, w szkole po niderlandzku, a z babcią po polsku. Barbara, Teresa i Ela rozmawiają o odcieniach skóry swoich dzieci – po których widać, że są Arabami, a które mogą bezpiecznie iść polską ulicą. Nawet do Gazy docierają wieści o narastającej fali islamofobii i przemocy wobec obcych w Polsce.

Przyjazdy

Barbara przyjechała pierwsza, w 1979 r. Wtedy kobiet z zagranicy było tu niewiele. W Polsce z mężem czekaliby na mieszkanie latami i w najlepszym wypadku dostaliby kawalerkę. W Gazie zamieszkali w domu z ogrodem, który należał do rodziny męża. Swobodnie można było wtedy pojechać do Nazaretu, Betlejem, Jerozolimy. Tamten okres – przełom lat 70. i 80. – to był w Gazie czas intensywnych zmian. W siłę rosły ugrupowania islamistyczne; Izrael utrwalał okupację Strefy Gazy, Palestyńczycy reagowali na nią masowymi strajkami. W rezultacie, pod koniec 1987 r., w Gazie wybuchło pierwsze antyizraelskie powstanie – intifada.

Ela przyjechała w 1991 r., intifada wciąż trwała. Zamieszkała z mężem u teściów w Khan Younis. Któregoś dnia wyszła na balkon i zobaczyła izraelskiego żołnierza bijącego palestyńskiego chłopca. Zaczęła na niego krzyczeć. Żołnierz skierował karabin w jej stronę. Na balkon wybiegła teściowa tłumaczyć żołnierzowi, że Ela z zagranicy, nic nie rozumie, wariatka. Zaciągnęła synową do środka. Na drugi dzień do ich domu przyszli izraelscy żołnierze – sprawdzić, co to za wariatka.

Ela nie mówiła jeszcze po arabsku, po hebrajsku tym bardziej nie. Ale jeden z tych żołnierzy przyjechał do Izraela z Rosji. Więc Ela zaczęła mu wyrzucać: „Jak cię matka wychowała? Wchodzicie tu z bronią i z krzykiem i dziecko mi budzicie. Nie wstyd ci?”. I on po rosyjsku zaczął przepraszać.

W 1993 r. palestyńscy i izraelscy przywódcy podpisali porozumienia z Oslo. Izraelskie wojska wycofały się z głównych miast Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy. Pierwsza intifada dobiegła końca.

Alicja przyjechała do Gazy trzy lata później. Jej dziadek, polski Tatar, był imamem w Białymstoku. Tata w ramadan czytał cały Koran po polsku. Jeszcze w Polsce Alicja modliła się tylko czasami, nie do końca wiedziała jak. Gdy kończyła liceum, studenci z Bliskiego Wschodu zorganizowali w meczecie szkółkę niedzielną dla tatarskich dzieci, potem też dla dorosłych. Uczyli, jak się modlić, jak czytać Koran po arabsku, obchodzić święta. Jednym z tych studentów był Mażed, przyszły mąż Alicji.

Kiedyś do Gazy w odwiedziny przyjechali nawet rodzice Alicji. – Zabraliśmy ich, żeby pokazać im nowe międzynarodowe lotnisko. Było piękne: ściany wyłożone mozaikami, najlepsi architekci z Gazy pracowali nad jego projektem – mówi Mażed i dumnie pokazuje stare zdjęcia. Opowiada, jak kolega leciał stamtąd do Bukaresztu w zaledwie trzy godziny. Dziś lotnisko leży w gruzach – Izrael zbombardował je w 2000 r. – a droga do Bukaresztu, Warszawy czy jakiegokolwiek miasta w Europie to dla Gazańczyków trzy, cztery dni koszmaru. O ile w ogóle uda im się opuścić Gazę.

Oblężenie

Strefa Gazy to wąski pas ziemi położony wzdłuż Morza Śródziemnego, długi na 41 km i szeroki od 6 do 12 km. Tak jak Zachodni Brzeg i Jerozolima Wschodnia, jest częścią palestyńskich terytoriów okupowanych przez Izrael od 1967 r. Dziś w Gazie żyje 2 mln Palestyńczyków, jest to jedno z najgęściej zaludnionych miejsc na ziemi. Większość z mieszkańców to potomkowie uchodźców wygnanych ze swoich ziem w 1948 r. przez żydowskie bojówki. Nowo powstały Izrael nie pozwolił im nigdy wrócić, a w opustoszałych wsiach i miastach osiedlili się żydowscy imigranci.

Rodzina Mażeda pochodzi z wioski al-Dżija, oddalonej ledwie kilka kilometrów od północnej granicy Gazy. Gdy Mażed był w liceum, jego wuj uprawiał tam pole, które przed 1948 r. należało do ich rodziny. Zbierał warzywa i owoce dla nowych izraelskich właścicieli. Mażed spędził tam całe lato, pomagając mu w zbiorach. Wtedy stały jeszcze ruiny starych palestyńskich domów. Teraz nie ma żadnych szans na to, żeby odwiedzić wioskę rodziców.

W 2005 r. Izrael ewakuował wszystkie swoje osiedla i wycofał z Gazy żołnierzy, a gdy Palestyńczycy rok późnej zagłosowali na Hamas, konserwatywne i radykalne ugrupowanie, Izrael na mieszkańców tej nadmorskiej enklawy nałożył zbiorową karę: ścisłe oblężenie i zamknięcie wszystkich przejść granicznych. Jedyne przejście, którego nie kontroluje Izrael, jest w Rafah, na granicy z Egiptem. Egipt wsparł jednak izraelską politykę izolacji Gazy i Rafah jest przez większość roku zamknięte.

W zeszłym roku z Gazy wyjeżdżało średnio 12 tys. osób miesięcznie. To ledwie 2,5 proc. ruchu sprzed wybuchu drugiej intifady (2000–05). W tym roku ta liczba znowu spadła o połowę. Odmowy pozwoleń dotknęły przede wszystkim chorych na raka – ci nie mają gdzie się leczyć w Gazie. O wydostaniu się z Gazy marzy prawie połowa jej mieszkańców. Dziesiątki tysięcy osób składają wnioski o pozwolenie na wyjazd. Tylko nielicznym się udaje.

Praca

Barbara w Poznaniu skończyła prawo, ale w Gazie zajęła się domem i dziećmi. Z trzech synów dwaj wyjechali, mąż zmarł w kwietniu. Mieszka teraz z najstarszym synem Ramzim. W jego pokoju ściany i drzwi na balkon są pokryte kolażem rysunków: rynek w Poznaniu, warszawska kolumna Zygmunta, a obok meczet Al-Aksa w Jerozolimie, jedno z najświętszych miejsc dla muzułmanów.

Gdy ostatnio byli w Polsce, Barbara i Ramzi zapisali się na uniwersytet trzeciego wieku. Barbara chodziła na historię sztuki, a Ramzi na rysunek. Musieli przerwać zajęcia i wracać do Gazy w maju, bo akurat otworzyło się przejście graniczne w Rafah. Kiedyś Teresa i Barbara wracały z wakacji do Gazy. Rafah było zamknięte, przez pięć miesięcy siedziały w al-Arisz na Synaju, w hotelu. – Grałyśmy w karty, zaczęłyśmy papierosy popalać. Kończyły nam się pieniądze, nie mogłyśmy się ruszyć, a polska ambasada nie kiwnęła palcem, żeby nam pomóc – opowiadają. Od tego czasu wakacje i powroty planują ostrożnie.

Ela w Polsce była krawcową. Zanim wyjechała do Gazy, pracowała całymi dniami, a mąż zajmował się dziećmi. Gdy okazało się, że w Gazie nie musi pracować, bo mąż – technik dentystyczny – może ich utrzymać, odetchnęła z ulgą. – W końcu mogłam zająć się dziećmi, posiedzieć z nimi w domu. Odpocząć od szycia – mówi Ela. Teresa pracuje w aptece, jest farmaceutką. Często opowiada o tym, jak psują się leki, bo nie ma prądu, żeby je przechowywać w odpowiednich warunkach. Albo jak do Gazy wysyłane są ciągle leki, którym kończy się ważność. Jej mąż Amin jest anestezjologiem, wszyscy go tu znają i szanują.

Basen

Wspólnota sąsiedzka i rodzinna były kiedyś trzonem społeczeństwa w Gazie. Teraz ludzie coraz rzadziej się odwiedzają. Gaza zubożała i ciągle nie ma prądu. Ludzie, zanim wyjdą z domu, zastanawiają się, czy będą musieli wchodzić na piąte piętro schodami, gdy stanie winda, albo czy stać ich na to, żeby coś przynieść, gdy idą w gości.

80 proc. Gazańczyków jest w stanie przetrwać tylko dzięki jakiejś formie pomocy humanitarnej, a stopa bezrobocia oscyluje wokół 40–45 proc. Według ONZ Gaza stanie się za kilka lat miejscem nienadającym się do życia. Dla wielu osób taka jest już dziś. Rośnie liczba samobójstw i rozwodów. Coraz więcej osób jest uzależnionych od tramadolu, bardzo silnego leku przeciwbólowego. W Gazie praktycznie każdy jest straumatyzowany doświadczeniem izraelskich bombardowań, niemożnością ucieczki, brakiem schronów, lękiem o bliskich.

Nie wszyscy jednak są tu biedni. Niektórych stać na kupienie domu z basenem nad morzem. Koniecznie z basenem, bo woda morska jest brudna. Z braku prądu oczyszczalnie ścieków przestały działać i do morza płyną nieoczyszczone ścieki. Plaża była do niedawna jedynym miejscem, gdzie Gazańczycy mogli znaleźć wytchnienie: bryza i otwarta przestrzeń. Gdy w 40-stopniowym upale nie ma prądu, żeby włączyć wiatrak czy klimatyzację, plaża jest jedynym miejscem ucieczki. Ale teraz od pływania w morzu można się zatruć i umrzeć, a siedzieć na plaży i wdychać smród ścieków żadna przyjemność.

Wojna

W czerwcu 2014 r., zanim rozpoczęły się izraelskie naloty na Strefę Gazy, rozmawiałyśmy, czy chcą tu zostać. Mówiły: przecież tu jest nasze życie. Teresa tłumaczyła, że pracuje i czeka na emeryturę, a w Gazie może znowu będzie tak jak dawniej. Po ostatniej wojnie, gdy w izraelskich bombardowaniach zginęło ponad 2 tys. Palestyńczyków, w większości cywili, 11 tys. zostało rannych, a 100 tys. bez dachu nad głową, Polki zaczęły jednak marzyć o wyjeździe.

Dla Eli ta wojna była przełomem. Przy drzwiach ich domu stały dwa plecaki, a w nich dokumenty, koc i bielizna. Dwa razy wybiegała z synem i mężem na ulicę, w obawie, że ich dom zostanie zniszczony. Zbombardowali sąsiadów. – Wystarczy. Więcej nie chcę spacerować w środku nocy po Gazie i zastanawiać się, czy to, co mam na plecach, to wszystko, co mi zostało z 20 lat życia tutaj – mówi.

Teresa w trakcie poprzednich wojen uparcie jeździła do pracy. Kiedyś taksówkarz powiedział jej, żeby ostatnie sto metrów do apteki przeszła pieszo, bo on boi się bombardowań i nie podjedzie pod same drzwi. Teresa wybuchła: „To ja, obcokrajowiec, codziennie chodzę do pracy, otwieram klinikę, żeby wydawać leki ludziom w potrzebie, a ty się boisz przejechać sto metrów?”. Mężczyzna się strasznie zmieszał. – Zaczął mnie błagać, żebym już nic nie mówiła więcej, bo on za moment zniknie ze wstydu – śmieje się.

Jej mąż anestezjolog jeszcze kilka lat temu pracował w największym szpitalu w Gazie, al-Szifie. To miejsce niemal legendarne, bo w trakcie każdych izraelskich nalotów staje się polem równoległej bitwy. Tysiące rannych, których przepracowani lekarze i pielęgniarki próbują ratować pomimo braku leków, prądu, sprzętu. Amin kiedyś przez trzy dni nie wychodził ze szpitala. Gdy w końcu udało mu się wyślizgnąć, słaniał się na nogach ze zmęczenia. Jechał do domu, gdy zorientował się, że goni go karetka na sygnale. Zatrzymała się u niego pod domem, z rannym w środku. To było zimą, na przełomie 2008 i 2009 r. Po tym „maratonie” przeszedł na emeryturę.

Wyjazdy

Po każdej kolejnej wojnie z Gazy wyjeżdżały następne fale „zagranicznych” żon. Najpierw wszystkie Niemki. Tak jak Polki, trafiły tam ze swoimi mężami, którzy studiowali w NRD czy Europie Wschodniej. Zostały jeszcze Rumunki i Ukrainki, ale ich jest też coraz mniej. Polek w szczytowym momencie było ponad tuzin. Teraz zostały tylko Teresa, Barbara, Ela i Alicja. Barbara i Ela wyjadą, gdy tylko nadarzy się okazja. Teresa – gdy oficjalnie przejdzie na emeryturę. Jej i mężowi marzą się podróże po świecie. Alicja czeka, aż jej córki skończą studia.

– Mamy prąd dopiero od dwóch tygodni. Wcześniej ja i Ramzi siedzieliśmy trzy miesiące w ciemnościach. Chodziłam więc codziennie do siostry męża, bo ona ma własny generator. Ja dużo czytam, ale przy świeczkach można sobie wzrok popsuć – mówi Barbara. W Gazie „państwowego” prądu wystarcza na średnio 3–4 godzinny dziennie. Często w środku nocy, więc ludzie się budzą, żeby nastawić pranie albo napompować wody. Ela nie chce inwestować w generator czy panele słoneczne, przecież za moment mają wyjechać. – Z braku prądu musimy więcej ze sobą rozmawiać, to jedyny plus tej całej sytuacji – tłumaczy Ela.

Podczas sobotnich spotkań polskiego klubu rozmowa jak zwykle schodzi na temat wyjazdu. Polska szczyci się dobrymi relacjami z Izraelem, ale ambasada w Tel Awiwie nie umie tego przełożyć na wsparcie dla Polek mieszkających na palestyńskich terytoriach. Ich mobilność, tak jak Palestyńczyków, jest niemal w pełni uzależniona od woli izraelskiej administracji wojskowej. I tak jak w przypadku Palestyńczyków – gazańskie Polki są prawie całkowicie uziemione.

Kiedyś było inaczej, wspominają „dziewczyny”. Do Gazy polskie ambasadorstwo z Tel Awiwu przyjeżdżało na wspólny obiad, robili regularnie imprezy, ba – konsul osobiście odbierał je z przejścia granicznego i zawoził na lotnisko. Teraz do Gazy polscy dyplomaci z Tel Awiwu przyjeżdżają głównie w okolicach 11 listopada, żeby odwiedzić brytyjski cmentarz, na którym pochowani są też polscy żołnierze polegli podczas drugiej wojny światowej. – Teraz ambasadę bardziej interesują umarli od żywych – mówi Ela.

Ala Qandil z Gazy

***

Imiona niektórych bohaterek zostały na ich prośbę zmienione.

Polityka 51/52.2017 (3141) z dnia 17.12.2017; Świat; s. 72
Oryginalny tytuł tekstu: "Strefa Polek"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną