Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Konferencja w Monachium: Bezpieczeństwo w cieniu Holocaustu

Premier Mateusz Morawiecki odpowiada na pytania w czasie Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Premier Mateusz Morawiecki odpowiada na pytania w czasie Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Alexander Pohl / Forum
Zachód nie ma już złudzeń co do Rosji, coraz ostrzej mówi o Chinach, bardzo obawia się rozwoju wypadków w Turcji. Ale to słowa polskiego premiera o „żydowskich sprawcach” Holocaustu stały się cytatem numer jeden z monachijskiej konferencji bezpieczeństwa.

„Na skraj przepaści i krok wstecz?” – po polsku mniej zgrabnie niż po angielsku (To the brink and back?) brzmi motto 54. Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, ale oddaje jej klimat. Gospodarz obrad, były niemiecki dyplomata Wolfgang Ischinger, nigdy tak jasno nie wyrażał obaw, że świat znalazł się ryzykownie blisko bezpośredniego starcia wielkich mocarstw.

I nie chodzi tylko o „tradycyjne”, zimnowojenne ryzyko wojny światowej USA – Rosja – wciąż stosunkowo niewielkie – ale o całą mozaikę konfliktów, które w niebezpieczny sposób zbliżają do krawędzi wojny USA, Chiny, Rosję, Iran, Arabię Saudyjską, Koreę Północną, Turcję, Izrael, Unię Europejską – mocarstwa globalne lub regionalne, dysponujące niebagatelnym potencjałem wojskowym i ekonomicznym. Ostatnie wydarzenia z frontu syryjskiego – czy wojny trwającej w internecie – dostarczyły aż nadto dowodów.

Chiny szansą czy zagrożeniem?

Ale chyba największym zaskoczeniem była ostra wypowiedź niemieckiego ministra spraw zagranicznych Sigmara Gabriela na temat Chin. Przedstawiciel kraju, który poczynił w Chinach liczone w setkach miliardów euro inwestycje i dostarczył Pekinowi przełomowe technologie, stawiał pytanie o ryzyka związane z chińską ekspansją. „Pekin wdraża globalną strategię, która nie jest oparta na wolności i prawach człowieka” – ostrzegał Gabriel, konstatując, że Zachód nie tylko nie ma wspólnej odpowiedzi na działania Chin w sferze gospodarczej i politycznej, ale nie ma własnej strategii w ogóle. Co jeszcze bardziej zaskakuje, w obliczu rosnących wpływów Pekinu Gabriel zaapelował o bliższą współpracę Unii Europejskiej z USA, choć jeszcze niedawno to Europa krytykowała wojownicze wobec Chin zapowiedzi prezydenta Donalda Trumpa.

Słowom Gabriela wtórował szef komisji europejskiej Jean-Claude Juncker, który stwierdził, że Unia nie powinna po prostu poddawać się chińskim planom i pomysłom, takim jak inicjatywa „pasa i szlaku”. Mało tego, zapowiedział raport o ryzykach związanych z chińskimi inwestycjami. Na tle tych wypowiedzi przypomina się polski spór o potencjalne finansowanie przez Chiny rozmaitych projektów – od węzła kolejowego kończącego transkontynentalny szlak transportowy po centralny port komunikacyjny. Jeśli Unia uzna, że z Chińczykami jej nie po drodze, trudniej będzie wydobyć europejskie fundusze na pokrycie inwestycji z udziałem Pekinu.

Zachód wspiera destabilizację na Bliskim Wschodzie?

Taki zarzut postawił gen. H.R. McMaster, doradca Donalda Trumpa do spraw bezpieczeństwa. Stwierdził, że wszelkie inwestycje w Iranie służą wojskowej i politycznej kampanii Teheranu w regionie – w Syrii, Iraku, Libanie i Jemenie. „Trzeba przerwać prowadzenie interesów powiązanych z irańskim korpusem Strażników Rewolucji” – wezwał McMaster. Wytknął, że w czołówce zagranicznych inwestorów w Iranie są Chiny, Japonia, Korea Południowa i Niemcy. Jako przykład firmy podlegającej kontrolującym sytuację w kraju Strażnikom Rewolucji Islamskiej wskazał linię lotniczą Mahan Air, docierającą na lotnisko w Monachium.

Zachód zaczął masowo inwestować w Iranie po podpisaniu tzw. porozumienia nuklearnego w 2015 roku, ale od tego czasu daje się też obserwować wzrost aktywności Iranu w krajach Bliskiego Wschodu, która z reguły prowadzi do dostarczania uzbrojenia i wsparcia wojskowego dla szyickich ugrupowań zbrojnych. Efekty tego najbardziej widać w Syrii, Iraku i Jemenie, gdzie Iran – często w sojuszu z Rosją – prowadzi swoje „zastępcze wojny”, skierowane głównie przeciwko wpływom sunnickiego mocarstwa regionalnego – Arabii Saudyjskiej. W Monachium nie było słychać bezpośredniej reakcji na apel Amerykanów, ale już widać kierunek, w jakim administracja Trumpa będzie chciała „poprawiać” porozumienie atomowe z Teheranem.

Turcja przeciw USA?

Bliskowschodni kocioł grozi nie tylko pogłębieniem sporów między USA a Europą, ale może też wywołać pęknięcie w NATO. Niemal szokująco zabrzmiały słowa najwyższego rangą przedstawiciela Turcji. Premier Binali Yildirim zarzucił bowiem Stanom Zjednoczonym wspieranie terrorystów działających przeciw Turcji. „USA współpracują z ugrupowaniami YPG-PYD, odłamami organizacji terrorystycznej” – mówił turecki premier. Chodziło mu o Kurdów ze zbrojnych oddziałów powiązanych ze zdelegalizowaną w Turcji Partią Pracujących Kurdystanu, biorących czynny i istotny udział w wojnie domowej w Syrii i w walce z dżihadystami na iracko-syryjskim pograniczu.

Yildirim dowodził, że zakończywszy działania zbrojne w północnym Iraku, Kurdowie przechodzą przez góry Sindżar do północnej Syrii, stwarzając realne zagrożenie u granic Turcji. Stąd konieczność potępianej na świecie ofensywy, przewrotnie nazwanej Operacją Oliwna Gałąź. Kłopot w tym, że wśród kurdyjskich oddziałów przebywają amerykańscy doradcy i instruktorzy, z reguły z sił specjalnych. O tym, jak poważne rodzi to ryzyko dla ich przeciwników, przekonali się rosyjscy najemnicy z grupy Wagnera, zmasakrowani kilkanaście dni temu przez lotnictwo i artylerię przy próbie ataku na pozycje Kurdów na ich terenach na wschód od Eufratu. Jeśli turecka ofensywa natknie się na Amerykanów, rezultaty na polu walki mogą być podobne, a ich skutki polityczne trudne do przewidzenia.

Konfrontacja wisi na włosku. Turcja pokazała wcześniej, że nie waha się strącić rosyjskiego myśliwca. Jak zachowa się wobec Amerykanów? Czy czeka ich „ottomański policzek”, o którym niedawno wspominał prezydent Erdoğan? Premier zapewniał, że chodzi wyłącznie o wymierzenie go terrorystom.

Korea problemem NATO

„Pjongjang jest bliżej Monachium niż Waszyngtonu” – sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg przypomniał geografię świata, dodając, że wszystkie kraje Sojuszu są w zasięgu pocisków balistycznych Korei Północnej. Nie poszedł ani krok dalej, nie zapowiedział żadnych konkretnych działań politycznych czy wojskowych. Zaapelował jedynie o jak największą presję na reżim w Pjongjangu poprzez politykę, dyplomację i sankcje gospodarcze, ze szczególną odpowiedzialnością za skuteczność tych działań Rosji i Chin.

Słowa Stoltenberga należy jednak odbierać jako wsparcie dla rozbudowy systemu antyrakietowego NATO, z kluczowym udziałem baz budowanych przez USA w Europie. Mimo ogromnego sprzeciwu Rosji uzyskały one właśnie dodatkowe, bardzo wiarygodne uzasadnienie. Już nie tylko chodzi o Iran, którego zdolności rakietowe, gdy chodzi o zasięg zagrażający Europie, są wątpliwe, ale o nieprzewidywalnego dyktatora, który najprawdopodobniej ma już pocisk międzykontynentalny.

Oczywiście o skuteczności baz w Europie przeciwko takiemu potencjalnemu uderzeniu szef NATO się nie zająknął i na szczęście nikt go o to nie spytał – bo jak wiadomo, konfiguracja systemów nie pozwala na strącanie pocisków wymierzonych w ich sąsiedztwo. Na pewno jednak zbrojenia antyrakietowe zyskają priorytet, co jest kierunkiem słusznym, nie tylko z uwagi na zagrożenie koreańskie.

Rosja widzi faszyzm

„W niektórych krajach na północy Unii Europejskiej zrównuje się nazistów z wyzwolicielami i burzy się pomniki tych drugich” – mówił rosyjski minister spraw zagranicznych, coroczny gość monachijskiej konferencji, co zostało odnotowane i docenione przez Ischingera. Nie sposób było jednak nie zauważyć, że w tym roku Rosja generalnie straciła na znaczeniu w Monachium. Zachód wyzbył się już złudzeń i traktuje Moskwę jako przeciwnika, chociaż takiego, z którym na różnych forach jeszcze się rozmawia. Wiadomość, że w kuluarach konferencji Sigmar Gabriel spotkał się z Ławrowem i mówił o zniesieniu sankcji, wywołała niesmak, ale nikogo nie zszokowała. Bo wiadomo, że w przypadku Gabriela to stara śpiewka i wiadomo równie dobrze, że do niczego nie doprowadzi.

Siergiej Ławrow nie ukrywał zresztą żalu i zgorzknienia, jego wygłoszone z szybkością karabinu maszynowego przemówienie pełne było zarzutów wobec Zachodu, powtarzały się sformułowania o wrogiej ekspansji NATO, finansowanym przez Unię i USA zamachu stanu w Kijowie i szantażu wobec krajów bałkańskich. Ławrow użył też zarzutu o odradzaniu się faszyzmu w Europie. Nie powiedział, o które kraje chodzi, ale jego wypowiedź odebrano jako atak na Polskę i kraje bałtyckie. Ławrow zarzucił wprost używanie nazistowskiej symboliki Ukrainie, nawiązując do emblematów ochotniczego batalionu Azow, walczącego z rosyjską agresją. Mówił też o świętowaniu w niektórych krajach związanych z faszyzmem rocznic – to w kontekście polskich wydarzeń wydaje się dość oczywistą wycieczką.

Pytania o udowodnioną przez specjalnego prokuratora Roberta Muellera rosyjską ingerencję w wybory w USA nazwał bzdurami i stwierdził, że Zachód pogrąża się w rusofobii. Przemawiający zaraz po nim generał McMaster jasno zapowiedział, że USA nie będą się wahać w odsłanianiu i ściganiu tych, którzy w internecie i innymi środkami będą próbować podważać demokratyczne procesy.

Więcej czołgów, nie think tanków

Na tle wypowiedzi kreślących skomplikowaną światową mozaikę konfliktów polski premier Mateusz Morawiecki postawił na kwestie praktyczne. „Trudno rozmawiać o europejskim bezpieczeństwie i obronie, gdy większość krajów Europy nie spełnia wymogu 2 proc. PKB na obronę” – wytykał sojusznikom w krótkim przemówieniu. Morawiecki stwierdził, że należy znaleźć sposób na uniknięcie „jazdy na gapę” przez tych, którzy sądzą, że są bezpieczni pod parasolem USA.

Trudno nie odebrać tych słów jako przytyku do Niemiec, które mają na swoim terytorium najwięcej amerykańskich wojsk stacjonujących na stałe w Europie i które nie mają zamiaru wydawać na obronność wymaganego przez NATO odsetka narodowego bogactwa. Niemiecka minister obrony dzień wcześniej akcentowała, że wydatki obronne to nie wszystko, i podkreślała potrzebę uzupełniania ich wydatkami na pomoc humanitarną i odbudowę krajów wychodzących z konfliktów. Kilka godzin wcześniej Sigmar Gabriel pytał, czy reszta Europy na pewno chce, by Niemcy wydawały co roku 70 mld euro na wojsko. Morawiecki na to zaproponował lepiej brzmiącą po angielsku frazę, że „potrzeba więcej stalowych tanków, a nie think tanków”. Ale wspomniał, że bezpieczeństwo to też walka z biedą, wykluczeniem, zmianami klimatu. Zaproponował nowy układ z Bretton Woods dotyczący wspólnej reakcji Zachodu na ataki cybernetyczne, problemy na granicach zewnętrznych, migrację.

Do tego momentu występ polskiego premiera w Monachium był świetny – Morawiecki mówił sprawnie, ze swadą, publiczność była go ciekawa. Dzień wcześniej był w Berlinie i odbył pozytywnie oceniane spotkanie z kanclerz Angelą Merkel. Decyzją układu rządzącego w Warszawie w tym roku to premier, a nie prezydent, miał reprezentować Polskę w Monachium i to on miał nieść przesłanie normalizacji. Zapowiadał się więc kolejny wizerunkowy sukces.

Wpadka czy klęska?

I polski premier mógłby zaliczyć monachijski wyjazd do sukcesów, gdyby nie dwa słowa, których użył w odpowiedzi na pytanie izraelskiego dziennikarza. Pytanie – o zmianę ustawy o IPN – z bezpieczeństwem ma niewiele wspólnego, ale musiało paść, skoro sprawa jest głośna na całym świecie, a konferencja jednym z najważniejszych wydarzeń początku roku w Europie.

Ronen Bergman długo mówił o swych korzeniach, opowiadał o jego urodzonych w Polsce rodzicach, o wydaniu rodziny matki Gestapo przez sąsiadów, o tym, że po wojnie poprzysięgła, że nigdy więcej nie wypowie słowa po polsku. Stwierdził, że o ile dobrze rozumie, po wejściu w życie ustawy spotkałaby go w Polsce kara za opowiedzenie tej historii. I zapytał, jaki jest cel tej legislacji, skoro na świecie wzbudza efekt przeciwny do zamierzonego – skupiając uwagę na aktach zdrady Żydów przez Polaków. Pytanie nie było emocjonalne ani agresywne, wypowiedziane zostało z całkowitym spokojem. Uwagę zwrócił tylko aplauz, jaki uzyskało, najgłośniejszy i najdłuższy w czasie porannej sobotniej sesji, świadczący o tym, że postawienie tej kwestii było wyczekiwane i potrzebne.

„Żydowscy sprawcy”

Premier Morawiecki odpowiadał w kolejności – najpierw więc na pytanie o zmiany w polityce klimatycznej. Na scenie siedział z młodym austriackim kanclerzem Sebastianem Kurzem, ale tak się złożyło, że nawet jedyne pytanie skierowane do Austriaka też pośrednio dotyczyło Polski – w kontekście Nord Stream 2. Pytanie izraelskiego współpracownika „New York Timesa” było drugie w kolejności, a polski premier wydawał się dobrze przygotowany. Bez żadnej pauzy zaczął od wyjaśnienia – mówiąc cały czas po angielsku – że „oczywiście nie ma mowy o tym, by karane było stwierdzenie, iż byli polscy sprawcy (zbrodni Holocaustu), tak samo jak byli żydowscy sprawcy, rosyjscy sprawcy czy ukraińscy – nie tylko niemieccy sprawcy”.

Fakt, iż Morawiecki nie zastanowił się nad użytym sformułowaniem przed ani nie zawahał po jego wygłoszeniu nawet na sekundę, może sugerować, iż jest to komunikat przygotowany w ramach kampanii wyjaśniającej polskie stanowisko światu. Premier szedł dalej, przypominając że tylko w 2017 roku polskie ambasady musiały reagować setki razy na sformułowanie „polskie obozy śmierci, polskie obozy koncentracyjne”. „Proszę państwa, nie było żadnych polskich obozów koncentracyjnych, nie było polnische Vernichtungslager – mówił Morawiecki, zgrabnie przeskakując z angielskiego na niemiecki, co zapewne zostało odnotowane jako znaczący postęp wobec zdolności językowych poprzedniej pani premier. Trwającą w sumie ponad cztery minuty odpowiedź zakończył zapewnieniem, że „oczywiście nie będzie ścigania za stwierdzenie, iż byli polscy sprawcy, bo byli”.

Racja to nie wszystko

Jednak to sformułowanie o „żydowskich sprawcach” zostało natychmiast zauważone, podchwycone i rozpowszechnione na Twitterze i w innych mediach, co – zdaje się – zniweczyło skądinąd sprawnie wygłoszony wykład Morawieckiego o celach polskiego ustawodawstwa. Reakcja premiera Izraela Benjamina Netanjahu potwierdza, że Morawiecki zamiast pomóc, zaszkodził relacjom z tym krajem.

„Uwagi polskiego premiera wygłoszone w Monachium są skandaliczne. Mamy do czynienia z problemem niezdolności do pojmowania historii i brakiem wrażliwości na tragedię naszego narodu” – wypalił Netanjahu w specjalnie nagranym oświadczeniu, zapowiadając, że wkrótce rozmówi się z Morawieckim. Jeszcze dalej poszedł polityk, który w pewnym sensie wywołał całe światowe zamieszanie – Yair Lapid. NaTwitterze określił słowa Morawieckiego jako „przejaw antysemityzmu w najstarszym wydaniu”. Pisał, że państwo żydowskie nie pozwoli nikomu na nazywanie ofiar mordercami, i znowu wezwał do odwołania izraelskiej ambasador z Polski.

Dwa tygodnie po pierwszej odsłonie awantury o udział Polaków w Holocauście mamy więc drugą, i to na własne życzenie. Każdy, kto choć trochę zna historię, oczywiście wie, że w sensie historycznym premier Morawiecki ma rację – z zastrzeżeniem, że zamiast słowa „sprawcy” lepsze byłoby „kolaboranci”. Każdy, kto zna choć trochę dyplomację, wie jednak, że sama racja nie wystarczy, a nieumiejętne użycie języka może zniweczyć skuteczność skądinąd słusznego przesłania. Zdaje się, że z takim przypadkiem mamy właśnie do czynienia.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama