W Wielkanoc miało dojść do spotkania przywódcy Korei Północnej Kim Dzong Una z dyrektorem CIA Mikiem Pompeo, wyznaczonym na przyszłego szefa amerykańskiej dyplomacji. Informację taką podaje dziennik „Washington Post”, potwierdził m.in. Reuters. Prezydent USA Donald Trump spekulacji nie przerywa i przyznaje, że Ameryka prowadzi rozmowy z Kimem na „ekstremalnie wysokim szczeblu”.
Czy to przełom? Jeszcze nie, ale spory krok w jego kierunku. Gdy wcześniej Trump wspomniał, że rozmowy się toczą, na myśl przychodziły przede wszystkim tradycyjne kanały komunikacji między oboma państwami, które oficjalnie nie utrzymują kontaktów dyplomatycznych. Łączność jest zachowana, głównie za pośrednictwem dyplomatów akredytowanych przy ONZ i agencji wywiadu. Właśnie ścieżka wywiadowcza miała posłużyć za zorganizowanie podróży Pompeo. Wyjątkowej, bo dawno nie było spotkania między aż tak poważnymi przedstawicielami Korei Północnej i Ameryki, przerwa trwała 18 lat – w 2000 roku ojciec Kim Dzong Una przyjmował szefową amerykańskiej dyplomacji.
Przygotowywanie gruntu pod spotkanie Kima z Trumpem
Można bezpiecznie założyć, że rozmowa dotyczyła szczegółów szykowanego spotkania Kima z Trumpem. Jeśli do niego dojdzie, to najprawdopodobniej w maju, prawie na pewno nie w USA, może gdzieś w Azji – np. w Chinach – niewykluczone, że w Europie albo na pokładzie statku na wodach międzynarodowych.
Natomiast wcześniej, jeszcze w kwietniu, odbyć się ma szczyt obu Korei. Wiadomość, że Pompeo zajrzał do Kima, pojawiła się w trakcie wizyty w USA premiera Japonii Shinzo Abego, skądinąd zwolennika twardego kursu wobec Korei Północnej. Gruszek w popiele nie zasypia też Kim. Idzie za ciosem po nieoczekiwanej wizycie, którą pod koniec marca złożył w Pekinie – w zeszłym tygodniu przyjmował u siebie delegację chińskiej partii komunistycznej.
Czytaj także: Czy USA zaatakują Koreę Północną? Decyzja należy do Trumpa
Przywódca Korei Północnej nieco złagodniał
Skąd ten ruch? Jeszcze w zeszłym roku, gdy Korea Północna testowała rakiety i bomby jądrowe, bardzo trudno byłoby sobie wyobrazić takich gości w Pjongjangu. Trump zapowiadał przecież zbombardowanie Kima. W Radzie Bezpieczeństwa ONZ ręka w rękę z Amerykanami głosowali Chińczycy i Rosjanie, poirytowani, że ich protegowany nie słucha pekińskich i moskiewskich instrukcji.
Zmieniło się to, że arsenał dał Kimowi silną pozycję negocjacyjną, prawdopodobnie złagodniał też pod wpływem sankcji. Odpowiada na sygnały do ocieplenia na Półwyspie wysyłane przez Koreę Południową, dlatego przystąpił do rozmów z Amerykanami. Trochę pomogły zimowe igrzyska olimpijskie i zmienione nastawienie Chińczyków, którzy coś na Półwyspie chcieliby przemeblować, byle nie na tyle dużo, żeby wzmocniło to pozycję ich strategicznych rywali.
Koreański klincz trwa
Co zmienią szczyty? Nie ma co oczekiwać zmian tektonicznych. Do zawarcia formalnego pokoju po wojnie faktycznie zakończonej w 1953 roku może nie wystarczyć wola dwóch państw koreańskich, skoro stronami zawieszenia broni były jeszcze Chiny i USA. Poza zasięgiem wydaje się pozbycie się arsenału jądrowego i rakietowego przez Kima, choć Południe nęci wsparciem gospodarczym za zmianę zdania. Większe pole manewru daje perspektywa wycofania wojsk z przygranicznej strefy, zdemilitaryzowanej tylko z nazwy, co nie miałoby dużego znaczenia praktycznego, ale miałoby spory wymiar symboliczny.
Przy czym koreański klincz jest na tyle szczelny, że każda zmiana wywołuje serię zmian kolejnych, sporo poważniejszych. Kim będzie pewnie próbował dalej przełamywać izolację, na którą jego kraj skazało przekonanie o potrzebie samowystarczalności, dziedzictwo zimnej wojny, totalitarny reżim i program zbrojeń. Ale jego otwieranie się może otworzyć drogę choćby do podważenia obecności amerykańskich wojsk w Korei Południowej, na co Amerykanie raczej nie pójdą. I tak w każdej sprawie. Jak widać, nie ma tu łatwych rozwiązań.
Czytaj także: Jak na poczynania Korei Północnej reagują jej sąsiedzi?