Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Jak nie poddać się manipulacji w internecie

Niezależne media są filarem demokracji. Na zdjęciu: darmowa prasa w Nowym Jorku. Niezależne media są filarem demokracji. Na zdjęciu: darmowa prasa w Nowym Jorku. Estitxu Carton / Flickr CC by 2.0
Dostęp do prawdziwej informacji staje się kluczową kwestią. Nowa elita to nie będą celebryci czy biznesmeni, ale ludzie potrafiący zmusić się do wystawiania własnych poglądów na zderzenie z rzeczywistością.

Internet, który miał być krynicą wiedzy, stał się jej cmentarzem. Od wieków dostęp do wiedzy był wyznacznikiem potęgi i bogactwa. Dziś każdy ma dostęp do wszystkich bibliotek na wyciągnięcie telefonu. Ale nie staliśmy się od tego lepiej zorientowani – wręcz przeciwnie, łatwiej nas zmanipulować niż kiedykolwiek, a wręcz sami chcemy, by nami manipulowano.

Gdy tradycyjne źródła informacji więdną w nierównej konkurencji, pojawia się znowu stara jak świat potrzeba bycia dobrze poinformowanym. W końcu dostęp do wiedzy wciąż jest wyznacznikiem potęgi i bogactwa. To zaś wymaga profesjonalnych mediów opłacanych przez konsumentów. Pozostawienie finansowania w innych rękach gwarantuje, że dowiemy się nie o tym, co prawdziwe, tylko tego, co służy interesom sponsorów. I ta świadomość dociera do konsumentów mediów, którzy przyzwyczajają się do płacenia za treści także w internecie – co do niedawna było zachowaniem dość ekscentrycznym. Okazuje się, że płacić trzeba już nie tyle za wiedzę, ile za ochronę przed postprawdą.

Czytaj też: Patostreamerzy, nowe „gwiazdy” internetu

Tajemnice utrzymywane przez dekady

Przed wynalezieniem druku każdy skrawek wiedzy był chroniony, bo często stanowił o przewadze jednej grupy nad inną. Dlatego tajemnice wyrobu porcelany czy jedwabiu utrzymywano przez dekady – stąd i tajemnica składu Coca-coli dziś. Jednak druk pokazał, ze dużo bardziej opłaca się dzielić wiedzą, niż chować ją przed wszystkimi. Nowoczesny uniwersytet to właśnie idea publikowania wyników badań po to, by wiedza ludzkości przyrastała jak najszybciej.

Ale ciągłe ograniczenia papieru były olbrzymie. Koszt druku był dla wielu autorów zaporowy, a nawet jeśli coś drukiem się ukazało, mogło przepaść w zasobach bibliotecznych na dekady. Znalezienie właściwych informacji poza głównym nurtem okazywało się bardzo trudne. Wielu uczonych nie było w stanie przebić się ze swoimi rewelacjami i bywali na nowo odkrywani często wiele dekad po swojej śmierci.

Internet miał rozwiązać ten problem. Publikacja własnych dokonań stawała się właściwie bezpłatna, wyszukiwanie treści – natychmiastowe. Koniec ze zbieraniem pieniędzy na druk, koniec z tysiącami godzin przesiedzianych w bibliotekach! Cóż może pójść nie tak? Wszystko.

Czytaj też: Nowe technologie zmieniły demokrację

Zerowy koszt publikacji

Okazało się, że koszt druku stanowił zaporę filtrującą zalew grafomanii i głupoty. Oczywiście na tych sitach zatrzymywał się czasem geniusz albo arcydzieło. W zamian można było jednak generalnie ufać temu, co się przeczyta. Czuwały nad tym, choćby niedoskonale, wydawnictwa, uniwersytety, redakcje.

Pozornie stały się one niepotrzebne. Treści przez nie produkowane były szybko powielane w sieci i bezpłatnie dostępne. Świetna wiadomość dla konsumentów informacji – przynajmniej na początku. Ale brak opłaty przekłada się na brak funduszy, to zaś powoduje spadek jakości treści, nawet wśród uznanych periodyków. I tak rozpoczął się wyścig do informacyjnego dna.

Zerowy koszt publikacji spowodował, że w internecie pojawiła się masa śmieci. Jeśli 50 lat temu uważaliśmy, ze Księżyc jest zrobiony z żółtego sera, stawaliśmy się nieszkodliwymi wioskowymi dziwakami. Dziś bez problemu znajdziemy przynajmniej 50 nam podobnych i możemy założyć Stowarzyszenie Serowego Księżyca – i zaczniemy produkować materiały dowodzące naszych racji i werbować kolejnych członków.

I tak rosną nam w internecie grupy płaskoziemców (ludzi wierzących, że Ziemia jest płaska, i gotowych wystrzelić się w rakiecie domowej roboty, by to sprawdzić, łamiąc sobie przy tym obie nogi), ziębitów (ludzi wierzących, że każdą chorobę można wyleczyć dożylnymi wlewami witaminy C, koniecznie lewoskrętnej i kupionej od Jerzego Zięby) czy antyszczepionkowców.

Łatwiej zignorować, niż polemizować

Chcąc się dowiedzieć, z czego zrobiony jest Księżyc, możemy uzyskać z internetu dowolną odpowiedź – co akurat z praktycznego punktu widzenia jest bez znaczenia. Gorzej, gdy spróbujemy się dowiedzieć, czy szczepienia wywołują autyzm... Czytając zalew sprzecznych opinii, wielu rodziców postanawia wybrać „bezpieczniejszą” opcję i nie szczepić – narażając dzieci na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Problem rozszerza się we wszystkich krajach rozwiniętych, szczególnie tych, w których ostatnie epidemie odeszły w niepamięć. W graniczących z nami Czechach w opanowaniu epidemii odry ma pomagać wojsko. Czy zatem wróciliśmy do punku wyjścia? Czy dziś równie trudno dotrzeć do odpowiedzi jak niegdyś – wtedy z powodu problemów z wyszukiwaniem informacji, dziś z powodu przemieszania wartościowych informacji ze śmieciami? Niestety, jest dużo gorzej.

Nasze psychologiczne mechanizmy powodują, że zakładamy prywatne filtry na informacje. Jako bardziej wiarygodne oceniamy te, które potwierdzają nasz ogląd rzeczywistości, a odrzucamy te, które mu przeczą. Upadek niezależnych mediów powoduje, że brak już autorytetów pozwalających korygować nasze poglądy – co wielu przyjmuje z ulgą, bo to mało przyjemny proces.

Powoduje to, że szybko zamykamy się w otoczeniu ludzi i informacji potwierdzających nasz światopogląd i ignorujemy całą resztę. Z tego powodu dziś część społeczeństwa wierzy, iż kraj się wali, a druga – że właśnie wstał z kolan. Porozumienie wydaje się niemożliwe choćby dlatego, że nikt go nie chce. Dziś dużo łatwiej inny punkt widzenia zignorować, niż z nim polemizować. A grzechy swojej strony łatwiej zrelatywizować.

Czytaj także: Dziennikarz na dwa miesiące przestał czytać media społeczościowe

Wiarygodność staje się bezprzedmiotowa

Badania Daniela Effrona pokazują, że łatwiej zaakceptować kłamstwa „naszej” strony, gdy je zrelatywizujemy, pokazując, że mogłyby być prawdą. I tak prezydent Trump, który wypowiedział co najmniej 2,4 tys. kłamstw podczas 400 dni urzędowania, ma poparcie wśród bazy konserwatywnych i czułych na wartości republikanów na poziomie 82 proc. W Polsce wielu będzie wierzyło TVP Info, mimo że czołowy polityk PiS stwierdził, iż jej przekaz „może razić ludzi inteligentnych”.

W tej sytuacji praca nielicznych i słabo opłacanych fact-chekerów mających sprawdzać prawdziwość informacji przypomina przedzieranie się przez wysypisko w poszukiwaniu kilku rozrzuconych pereł. Pereł, na które nikt nie czeka – bo każdego interesuje jego własny typ świecidełek, choćby z tombaku. Byle trafiało w gust.

To też powód, dla którego dogorywają tradycyjni dostawcy treści. Dostarczając drogie i dopracowane informacje, przegrywają kosztowo z często wyssanymi z palca i napisanymi na kolanie treściami. Ich główna zaleta – wiarygodność – staje się bezprzedmiotowa.

To obraz smutny, ale rzeczywistość jest jeszcze gorsza. Okazało się, że tym internetowym ekosystemem bardzo łatwo manipulować. Internet daje wgląd w nas samych. Nie musimy ujawniać danych osobowych miejsca zamieszkania czy wykształcenia. To, co czytamy, o czym dyskutujemy, mówi o nas znacznie więcej. I jeśli angażujemy się w serowy Księżyc, wiadomo, że cieplej pomyślimy o każdym miłośniku ementalera, a jeśli przerażają nas szczepionki, zagłosujemy na tego, kto wsłucha się w nasze lęki.

Kluczowy dostęp do prawdziwej informacji

Każdym takim bąblem można zatem zarządzać i wywołać interesujące nas reakcje. Afera Cambridge Analytica pokazuje, jak można przekonać wielu ludzi do głosowania na najbardziej nawet niedorzecznych kandydatów. Wiele wskazuje na to, że przyczyniła się ona do wyboru niezbyt uczciwego biznesmena i celebryty na prezydenta USA, a na prezydenta Polski – trzecioligowego polityka bez dokonań, za to z szeregiem niejasnych sprawek na koncie.

Pytanie, do jakich innych irracjonalności przekonuje nas internet każdego dnia? Jeśli to tylko konsumeryzm, to pół biedy – gorzej, kiedy będą to nienawiść, ksenofobia czy wojna. Armie internetowych trolli na Wschodzie nie próżnują, a ich celem nie jest na pewno zwiększenie konsumpcji kwasu chlebowego.

Tym bardziej że takim manipulacjom przychodzi w sukurs technologia. Chęć obejrzenia seksualnych wyczynów celebrytów doprowadziła do powstania technologii, dzięki której łatwo i realistycznie da się nałożyć twarz jednej osoby na inną. W ten sposób można doprowadzić do spotkania prezydenta Trumpa i Dudy – przynajmniej na potrzeby TVP Info. Co ciekawe, jak twierdzą psychologowie, kiedy odbiorca obejrzy taki film, zaczyna sobie przypominać, że o takim wydarzeniu wcześniej słyszał.

Wygląda na to, że dostęp do prawdziwej informacji staje się kwestią o kluczowym znaczeniu. Nowa elita to nie będą celebryci czy biznesmeni, ale ludzie potrafiący zmusić się do wystawiania własnych poglądów na zderzenie z rzeczywistością, a zatem nabierający realistycznego poglądu na świat. Co gorsza, by poddać się tej nieprzyjemnej procedurze, będą musieli zapłacić za pracę tych, którzy potrzebne do tego informacje znajdą, sprawdzą i przetworzą.

Oby ambicja przynależenia do tej nowej elity stała się masowa i pozwoliła odbudować siłę redakcji niezależnych mediów. Niezależne media są bowiem filarem demokracji – filarem mocno nadwątlonym, a skutki tego obserwować możemy na każdym kroku.

Artykuł ukazuje się w ramach cyklu #DemocraCE Visegrad Insight prowadzonego przez Fundację Res Publica we współpracy z National Endowment for Democracy (NED) i redakcjami wiodących gazet w Europie Środkowej. Więcej: http://visegradinsight.eu/democrace/.

Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama