Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Zmyślona prawda

Afera w hamburskim „Spieglu”

Claas Relotius Claas Relotius Golejewski/EventPress/EPA / PAP
Claas Relotius, reporter „Spiegla”, przyłapany niedawno na zmyślaniu tekstów, jest uosobieniem mediów, które czytelnikom – zamiast faktów – oferują terapię.
Hamburska siedziba redakcji tygodnika „Der Spiegel”.Dennis Siebert/Wikipedia Hamburska siedziba redakcji tygodnika „Der Spiegel”.

Hamburski „Der Spiegel” to legenda zachodnioniemieckiej demokracji. Wzorujący się na anglosaskiej szkole dziennikarstwa, wypracował specyficzny język oparty na szczegółowych faktach oraz wyrazistych, złośliwych puentach. Dumą magazynu była nieustraszona krytyka przekrętów i wynaturzeń władzy, poparta wnikliwym dziennikarstwem śledczym i drobiazgową dokumentacją (dwa działy zajmujące się sprawdzaniem szczegółów tekstów i ilustracji zatrudniały nawet po kilkadziesiąt osób).

Założyciel „Spiegla” Rudolf Augstein, były artylerzysta, uważał pismo za „działo szturmowe demokracji”. I rzeczywiście: jego aresztowanie w 1962 r. na polecenie ministra obrony za krytyczny tekst o Bundeswehrze wywołało falę demonstracji, która uchodzi za narodziny zachodnioniemieckiego społeczeństwa obywatelskiego, zrywającego z tradycją państwa zwierzchności. To była „pierwsza afera »Spiegla«” heroiczny początek. Teraz jest druga – blamaż i rozwianie mitu.

33-letni Claas Relotius, absolwent renomowanej hamburskiej szkoły dziennikarstwa, był w „Spieglu” na stałe od niespełna dwóch lat. Przedtem – z wolnej stopy – pisywał do innych czołowych gazet: „Zeit”, „Welt”, „Süddeutsche”, „Tagesspiegel”. Miał świetny styl, przynosił wywiady z trudno dostępnymi osobami. Jeździł po świecie – Kuba, Irak, USA. Jego reportaże w „Spieglu” były sensacją, posypały się nagrody.

Upadek był nagły

Nakrył go starszy o 13 lat kolega, współautor reportażu z pogranicza amerykańsko-meksykańskiego. Właściwie się nie znali. Juan Moreno dokumentował falę uchodźców po stronie meksykańskiej, a Relotius straż obywatelską po amerykańskiej. Moreno nie ufał jednak koledze od czasu, gdy przed laty w jego relacji z Kuby przeczytał, jakoby tam pucybuci stali w kolejce do doradcy podatkowego.

Przy lekturze kolejnej wersji wspólnego tekstu uderzyło go pojawienie się efektownych faktów, których przedtem nie było, a także niedokładności topograficzne – góry w miejscowości, gdzie jest płasko jak na stole.

„Spiegel” to wielka machina. Jego działy to księstwa udzielne, a społeczny – dział reporterów – to elita. Szefowie przekazali pomówionemu uwagi kolegi. Ten błyskotliwie na nie odpowiedział, przedkładając maile od swych informatorów – tyle że sam je napisał. Ale Moreno odszukał ich na własną rękę i usłyszał, że nikt taki z nimi nie rozmawiał. Dopiero teraz w Hamburgu zaczęto szczegółowo sprawdzać jego teksty – i „system Relotiusa” prysł.

Nigdy czarno lub biało

W rozmowie z monachijską „Süddeutsche” Moreno powtarza, że tu nie chodzi o splendor wiedział, co ryzykuje, ściągając na siebie podejrzenie o zawiść wobec utytułowanego kolegi lecz o inne rozumienie dziennikarstwa. „Jego historie w piękny sposób spełniają oczekiwania i wyobrażenia, a przede wszystkim zawsze mają proste wyjaśnienia. Tymczasem reporter wie, że rzeczywistość jest szara, a nie czarno-biała”. Opowieści Relotiusa pocieszają i „to trafia w ducha czasu. W ostatnich latach reportaż wyraźnie przesunął się w kierunku krótkich opowiadań, w kierunku literatury”. Opiera się na prostych przeciwstawieniach, kulcie szczegółu i wyostrzeniach. I tak w reportażu z meksykańskiego pogranicza – kończy Moreno – kluczowa informacja, że liczba uchodźców spadła ostatnio o 85 proc., jedynie „zepsułaby cały nastrój”.

Jeśli reportaż nie tyle opisuje rzeczywistość, co „tworzy nastrój”, to na ile wiarygodne są inne teksty magazynu informacyjnego, którego dewizą są słowa Augsteina: „pisać o tym, co jest”? Redakcja połapała się, że to nie przelewki, i przypadek Relotiusa wrzuciła na okładkę numeru wigilijnego jako wzorowy przykład, że „Spiegel” sam bezpardonowo się oczyszcza. Ale loża szyderców w niemieckich mediach już się zapełniła. Pojawiły się zarzuty, że ten okładkowy tekst byłego szefa Relotiusa, a niebawem zastępcy naczelnego Ullricha Fichtnera, znów jest pisany stylem „Spiegla”, jako sensacyjne dziennikarstwo śledcze, walka Dobra ze Złem we własnych szeregach: Ujawniamy. Tworzymy też grupę analizującą wszystkie teksty delikwenta, wprowadzamy korekty do redakcyjnej struktury. To jednak nie wystarczy, padło w odpowiedzi: problem leży w postawie „Spiegla”, która okazała się jedynie chwytem stylistycznym.

Afera stała się znakomitą okazją do wyrównywania starych porachunków między gazetami. W „Die Welt”, którego założyciel Axel Springer prowadził kiedyś boje z Augsteinem, redaktor senior Thomas Schmid wypalił: zetrzyjcie sobie z twarzy ten wasz arogancki narcyzm, że niby to wy jesteście najlepsi, że to wasze pismo stworzyło zachodnioniemiecką demokrację. Przypisaliście sobie rolę sędziego, a sami macie za uszami. Od zatrudniania byłych nazistów w latach 50. po permanentną delegitymizację rządzących. „Niezliczone są u was artykuły zapowiadające rychły koniec każdego rządu – od Adenauera po Merkel”. To czytelnika na dalszą metę wcale nie uwrażliwia na demokrację, lecz otępia i podsyca antyrepublikańskie resentymenty, że ci na górze nie czują żadnej odpowiedzialności, bo robią, co chcą. „Między taką postawą a krytyką systemu ze strony Alternatywy dla Niemiec istnieją liczne punkty styczne”, dobił Schmid. To już chyba najcięższy kaliber.

Zbyt gładkie

Problem w tym, że Relotius to nie tylko czarna owca niemieckiego dziennikarstwa, ale w jakiejś mierze również ofiara systemu kształcenia dziennikarzy. A także kryteriów doboru tekstów w redakcjach i standardów wyznaczanych przez najważniejsze nagrody dziennikarskie. Ta sprawa dotyczy nas wszystkich – mówi reporterom „Spiegla” redaktor naczelny hamburskiego tygodnika „Die Zeit” Giovanni di Lorenzo. Sam jest o tyle w dobrej sytuacji, że jury prestiżowej nagrody im. Nannena, w którym zasiada, odrzucało teksty Relotiusa jako „zbyt gładkie, zbyt doskonałe i tak naszpikowane detalami, że aż niewiarygodne”. Niemniej przyznaje, że problemem jest nie tylko osobowość nieuczciwego dziennikarza, ale i duże branie w redakcjach na dziennikarski kicz, na teksty pisane pod czytelnika chowanego na serialach Netflixa.

Bardziej kategoryczny jest Thomas Assheuer, także z „Die Zeit”: dziennikarze od dłuższego już czasu nie opisują rzeczywistości, lecz ją opowiadają. I to tak, by tekst tworzył zamknięty świat, w którym czytelnik może się zanurzyć i dać się porwać. Nie ma w tym nic złego, dopóki fikcji nie myli się z faktami. Tymczasem Relotius nawet nie próbował zbliżyć się do nieznanej rzeczywistości, lecz tworzył ją na kształt upodobań własnych, redakcji i czytelników.

W jego tekście w amerykańskim mieście Fergus Falls, gdzie w 2016 r. zdecydowanie wygrał Donald Trump, toczy się walka dobra i zła, dobry jest jeden z szeryfów, złe – demoniczne moce. Tamtejszy ciemny las wygląda tak, jak gdyby z niemieckich borów przeniosły się do niego mityczne smoki. Tyle że w Fergus Falls nie ma lasu, jest tylko step. „Teraz wiadomo, że złoty chłopiec »Spiegla« nie tyle jeździł do obcych krajów, co do własnego wnętrza. Jest geniuszem empatii, ponieważ tam, gdzie nie dało się odkryć odpowiadającej mu rzeczywistości, on ją sobie wymyślał”, przyklejał etykietki, które przywiózł ze sobą, a „Spieglowi” to wystarczało.

Według Assheuera afera Relotiusa jest wykwitem dwóch szkół traktowania mediów: konserwatywnej i postmodernistycznej. Konserwatywna rekompensuje szkody uboczne modernizacji powrotem do historyjek opowiadanych na pocieszenie. A postmodernistyczna twierdzi, że rzeczywistość właściwie nie istnieje, bo jest tylko konstrukcją, której lepiej nie podważać, bo wtedy wszystko się rozleci. „To tłumaczy, dlaczego w kapitalizmie medialnym tak bardzo wzrósł popyt na formy narracyjne. One działają niczym terapia”.

„Postmodernistyczne dziennikarstwo przeżywa teraz swą największą porażkę. Nie oświeca rzeczywistości, ale rozpuszcza ją w pięknych historiach”, ciągnie Assheuer.

Bawić, straszyć, bajać

Na populistycznej prawicy wielu zaciera teraz ręce: a nie mówiliśmy, te liberalne media kłamią. Jednak ta afera ujawnia coś więcej. Akurat w roku pierwszej „afery Spiegla”, 1962, ukazała się „Strukturalna zmiana opinii publicznej” Jürgena Habermasa, o fundamentalnym znaczeniu powstania w XVIII w. krytycznej, oświeceniowej prasy dla wytworzenia się demokracji obywatelskiej. Potem też „teoria krytyczna” Szkoły Frankfurckiej była ideową podstawą wewnętrznej demokratyzacji niemieckiego społeczeństwa.

Dziś żyjemy w czasach odwrotnej „strukturalnej zmiany opinii publicznej”. Mamy do czynienia z podróbkami nie tylko markowych towarów, ale i wyżelowanych ideologii, które sięgają do odprysków przedwojennych ruchów masowych z lewa i prawa, judzą wizjami bezładnych przewrotów, ale też żerują na katastroficznej apatii, kuszą konsumpcją i tęsknotą do zamknięcia się we własnym ogródku przy dobrym winie. Stąd dziennikarstwo marketingowe – oparte na badaniach rynku i rozeznaniu nie tego, co jest, a tego, co „ludzi kręci”.

Stąd też polityka wizerunkowa – oparta na sondażach, mitach i teoriach spiskowych, a nie na oświeceniu publicznym i dialogowym rozpoznawaniu i rozwiązywaniu problemów. To dlatego Relotius zachowywał się, jak gdyby nieprzejrzysty świat był tylko ekranem „woli i wyobrażeń” (Schopenhauer) oraz „zmyślenia i prawdy” (Goethe).

Ta biedermeierowska afera dotyczy wszystkich. Pracowników ambitnych mediów, borykających się z konkurencją tych nowych, szybkich i byle jakich, i słabnięciem kultury czytelniczej. Dotyczy lewicy próbującej rewitalizować teksty klasyków sprzed stu lat. I prawicy sięgającej do narodowych mitów. Populistów wymyślających za radą piarowców fikcyjne rzeczywistości. I polityków, traktujących swą społeczną rolę jak towar, który można wcisnąć wyborcy, bo „głupi lud wszystko kupi”. Ale także „sondażowych demokratów”, dla których badania opinii są polityczną busolą.

Czym więc z perspektywy czasu okaże się afera Relotiusa? Wypadkiem przy pracy, który nadszarpnie prestiż jednego pisma, ale spowoduje korzystną dla demokracji korektę w mediach drukowanych? Tradycyjne niemieckie tygodniki opinii od lat utrzymują wysoką sprzedaż: hamburska „Die Zeit” – pół miliona, „Frankfurter Sonntagszeitung” – ćwierć miliona. Ale nakład „Spiegla” ciągle spada, to wprawdzie powyżej 700 tys. egzemplarzy tygodniowo, ale o 100 tys. mniej niż trzy lata temu. A „Sterna” – nawet o 200 tys. Ten – także hamburski – magazyn ilustrowany kiedyś był potęgą, ale stracił prestiż po publikacji sfałszowanych dzienników Hitlera w 1983 r. Nadal sprzedaje pół miliona, ale rangi nie odzyskał.

W szklanym wieżowcu „Spiegla” trwa bilans strat i zysków prenumeratorów – obok oburzenia jest też efekt solidarności. Ale to nie tylko problem „Spiegla”. W młodszym pokoleniu dominują już nowe media pozostające poza kontrolą i autokontrolą redaktorów, pozwalające sobie na bezkarne wymyślanie i kreowanie faktów. Obrona reputacji i standardów klasycznego dziennikarstwa jest dziś kluczowa i dla przyszłości samych mediów, i dla demokracji, której dotąd służyły.

Polityka 2.2019 (3193) z dnia 08.01.2019; Świat; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Zmyślona prawda"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną