Oficjalnie strona palestyńska zaproszenie otrzymała w ostatni piątek, pięć dni przed warszawską konferencją. Dwa dni potem oświadczyła, że nie weźmie w niej udziału i nie upoważni nikogo do prowadzenia rozmów w jej imieniu.
„Strona palestyńska uważa, że rozmowy na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie powinny odbywać się w obecności wszystkich zainteresowanych stron i na podstawie prawa międzynarodowego, zwłaszcza rezolucji Zgromadzenia Ogólnego i Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie zaś w celu realizacji interesów strony amerykańskiej, tj. mobilizacji koalicji na rzecz poparcia dla tzw. planu stulecia administracji prezydenta Donalda Trumpa, którego szczegóły nie są do tej pory znane” – czytamy w oświadczeniu.
Czytaj także: Co się uda osiągnąć (a czego nie) na konferencji bliskowschodniej w Warszawie
Zaproszenie na ostatnią chwilę
Zaproszenie Palestyńczyków za pięć dwunasta w języku dyplomacji wypada co najmniej fatalnie: – To jak zaproszenie kogoś w ostatniej chwili, tuż przed ważną, oficjalną kolacją, jako zapchajdziury, bo akurat ktoś się rozchorował, a ktoś inny nie mógł przyjechać. To bardzo nieeleganckie – uważa Jan Wojciech Piekarski, znawca protokołu dyplomatycznego i były ambasador Polski w Izraelu. – Wszystkie dotychczasowe rozmowy pokojowe odbywały się w dużej dyskrecji i były prowadzone bezpośrednio. Format konferencji temu nie służy – podkreśla.
Nieobecność Palestyńczyków jest więc zrozumiała, tym bardziej że sprawa rozwiązania konfliktu z Izraelem nie będzie tu kluczowa.