Martwy rewolucjonista nie daje mu spokoju, mimo że od jego śmierci minęło już ponad 40 lat. - Aaa, Che... - wzdycha siedzący na wózku inwalidzkim Gary Prado. - Ciągle to samo, jestem już tym zmęczony. W październiku br. minęła 41 rocznica śmierci Che Guevary.
Na ekrany kin trafiły niedawno dwa filmy Stevena Soderbergha o tej ikonie rewolucji. Podczas zdjęć producenci odwiedzili także Gary'ego Prado. Boliwijski generał w stanie spoczynku opowiedział im jak udało mu się złapać najbardziej poszukiwanego wówczas człowieka na Ziemi.
Prawie z cudem graniczy to, że Gary Prado Salmón, który niedługo skończy 70 lat, przyjmuje gości serdecznie i mówi tak spokojnym głosem. W 1981 roku trafiono go kulą w plecy, od tego czasu jest sparaliżowany od pasa w dół. Mówi się, że to był akt zemsty. - Zwykły wypadek - mruczy pod nosem Prado. Broń jego kolegi przypadkowo wypaliła.
Książkę chwalił sam Fidel
Dom generała znajduje się w Santa Cruz de la Sierra, na gorącej boliwijskiej nizinie. W gęstwinie milionowego miasta pod pseudonimem Pedro Salazar ukrywa się też były sierżant Mario Terán, który zastrzelił Guevarę w szkole w La Higuera. Przed egzekucją, zleconą przez ówczesne władze Boliwii i CIA, Terán ponoć starał się dodać sobie odwagi alkoholem i od tego czasu wpadł w nałóg. - Bzdura - twierdzi Prado. - Prowadzi całkiem spokojne życie. Obaj panowie są zaprzyjaźnieni. Terán nie wypowiada się jednak publicznie o egzekucji. Raz tylko zabrał głos - napisał list otwarty do gazety „El Deber" wydawanej w Santa Cruz, w którym podziękował Fidelowi Castro za „cudowną" - anonimową i bezpłatną - operację usunięcia mu zaćmy, przeprowadzoną na Kubie.
Prado siedzi za masywnym dębowym biurkiem. O brzemiennym w skutki spotkaniu z Che nie przypomina w jego gabinecie nic poza książką Prado „La guerilla inmolada" (Guerilla złożona w ofierze). Generał opowiada w niej, jak dowodzona przez niego ósma kompania ścigała w górach głównego wroga państwa i jego (już tylko) 21 towarzyszy, by w końcu schwytać go 8 października 1967 roku, gdy podczas ucieczki dostał się w zasadzkę. - Kim pan jest? - zapytał wtedy komendant Prado, mimo że od razu rozpoznał obszarpaną postać. - Jestem Che Guevara - padła odpowiedź.
Był to smutny finał próby przeniesienia kubańskiej rewolucji z 1959 roku do innych rejonów Ameryki Południowej. Udało się to w końcu bez Che Guevary, długo po jego śmierci - ale w jego imię. Od 2006 roku Boliwią rządzi indiański lider związku hodowców koki i działacz Ruchu na rzecz Socjalizmu - Evo Morales. Swego czasu Argentyńczyk Che Guevara był dla Stanów Zjednoczonych kimś takim jak obecnie Osama ben Laden - tylko łatwiej było go wytropić. Dlatego Gary Prado z kpiącym uśmiechem odpowiada wszystkim, którym wydaje się, że stanął przed Chrystusem, który powrócił na Ziemię. - Co czułem, kiedy zobaczyłem Che? Był brudny, opuszczony i zdradzony. Zrobiło mi się go żal. Prado odkrył legendarny pamiętnik Che („praktycznie nie do odcyfrowania") i oddał mu jego oba roleksy - żołnierze chcieli mu je ukraść. Kiedyś najbardziej poszukiwany człowiek na świecie, teraz obdarty, wygłodzony i ranny, zawołał: Żywy jestem więcej wart niż martwy! Ale to go nie uratowało.
Obecnie, w znacznie bardziej demokratycznej rzeczywistości, Prado stawiałby więźniów takich jak Che przed sądem. Wciąż jednak uważa, że morderstwo może znaleźć uzasadnienie w każdej epoce historycznej. Proces i więzienie byłyby jego zdaniem niemożliwe w ówczesnej sytuacji politycznej. Prado nie chce nic mówić na temat zlecenia zabójstwa Che przez CIA. Opowiada, że jego oddział nie świętował pojmania Che. - W La Higuera nie mieliśmy nawet wody. I dodaje: Jest wiele ciekawych osobowości, jakoś Che nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Nie miał ani politycznej, ani militarnej wizji. Jeśli pogrzebać trochę głębiej w jego ideach - człowiek trafia na pustkę.
Dla ówczesnego kapitana była to zwykła operacja - do takich akcji był szkolony. Ale dumny jest z czego innego. W późniejszym okresie był ministrem planowania, także krótko ministrem spraw zagranicznych, ambasadorem w Londynie - zdjęcie brytyjskiej królowej stoi przy jego sofie. Pomagał modernizować armię i przyczynił się do tego, że podczas ostatnich zamieszek w Boliwii oficerowie powrócili do koszar. Politykę uprawiał w ramach niegdyś marksistowskiego, a następnie w równym stopniu obywatelskiego, co nieznaczącego Ruchu Lewicy Rewolucyjnej (MIR).
Dziś poszukuje nowej platformy dla swoich działań i krytykuje Moralesa, którego popiera większość społeczeństwa - zwłaszcza ludzie mieszkający na płaskowyżu, na którym znajduje się między innymi La Paz. Przeciw niemu opowiada się natomiast reakcyjna elita z Santa Cruz. - To głupia sytuacja - narzeka Prado. Gdy jednak władzę sprawują tacy ludzie jak Morales czy prezydent Wenezueli Hugo Chávez, USA pogrążyły się w kryzysie, a na rynkach finansowych panuje chaos, mit Che Guevary odradza się na nowo - i to nie tylko w Ameryce Południowej.
Swą 295-stronicową książkę Prado sprzedaje po sto bolivianos (równowartość dziesięciu euro). Wśród wszystkich opracowań na temat Che, filmów o nim, koszulek z podobizną - to tylko drobiazg, chociaż książkę pochwalił sam Fidel Castro.
Śmierć przez pomyłkę
Groźna sytuacja zdarzyła się w 1968 roku, ale jej szczegółowe okoliczności Prado poznał wiele lat później. Od samego początku przypuszczał, że celem zagadkowego zamachu na jego niemieckiego kolegę, dokonanego w Rio de Janeiro, tak naprawdę był on sam. Nawet w Niemczech ten epizod globalnego eposu dotyczącego Che jest praktycznie nieznany. Sam Prado opowiada o nim dopiero pod koniec rozmowy.
- Przed kilkoma laty dowiedziałem się, że to mnie chcieli zabić - mówi. W rok po śmierci Che Guevary Gary Prado pojechał na szkolenie oficerskie do Rio de Janeiro. Jednym z jego kolegów tam był niemiecki major Eduard von Westernhagen. Pewnego wieczoru wybrali się na przechadzkę po mieście. Wracali osobno do swoich mieszkań w Copacabanie. Wówczas dwaj zabójcy wyskoczyli na drogę, którą szedł Westernhagen i zabili go ośmioma strzałami z pistoletu. Długo po tym wydarzeniu jeden z nich przyznał, że ofiarą miał być Prado - w akcie zemsty za Guevarę. Dopiero zajrzawszy do paszportu ofiary, zabójcy się zorientowali, kto zginął.
- Popełniliśmy historyczną pomyłkę - narzekał przed rokiem Brazylijczyk Amílcar Baiardi, obecnie wykładowca literatury na uniwersytecie w Salvador da Bahia. - Wielką pociechą byłoby, gdyby udało się nam zamordować Gary'ego. Z drugiej strony Baiardi ze zdumieniem obserwował, jak Prado później angażował się w demokratyzację Boliwii. - To dowód, że ludzie czasem jednak się zmieniają.