Na ważnym ministerialnym szczycie NATO w Krakowie mówiono o perspektywach Sojuszu Atlantyckiego: trzeba, by stawił czoło nowym zagrożeniom. Nie tyle groźbie wojny klasycznej, bo w taką nikt nie wierzy, ile terroryzmowi, zagrożeniom dla bezpieczeństwa energetycznego, niestabilności na obszarach z dala od Atlantyku (jak w Afganistanie), a nawet zakłóceniom klimatu. Sekretarz generalny mówił też o przyszłym rozszerzeniu Sojuszu – o Ukrainę i Gruzję. Ambitny to program, który powinien się Polsce podobać. Niemal w tym samym dniu głos zabrała Segolene Royal, która półtora roku temu o mało co nie została prezydentem Francji. Skrytykowała planowany powrót swego kraju do struktury wojskowej NATO, oceniając, że Sojusz to pozostałość zimnej wojny, który niepotrzebnie drażni świat jako „zbrojne ramię” Zachodu.
W Polsce musimy się obawiać, że nastawienie pani Royal podziela znaczna część opinii publicznej naszych sojuszników. Trzeba jasno powiedzieć, że dzisiejszy stan ducha – nie tylko ze względu na kryzys gospodarczy – nie skłania w ogóle do strategicznych debat. Zwykli zjadacze chleba nie mają ani pieniędzy, ani ochoty na nowe przygody. Dla Polski to ważna lekcja, bo przecież Sojusz stanowi jedyną polisę ubezpieczeniową i musimy dbać, by nie utonął w kłótniach o strategie i misje. Widać wyraźnie, iż zarówno nowy amerykański rząd, jak i partnerzy europejscy chcą spróbować nowego, konstruktywnego podejścia do starych problemów: Korei, Iranu, Bliskiego Wschodu, także – co dla nas ważne – do Rosji. Polska – mimo smutnych doświadczeń historycznych – nie powinna grać roli Kasandry, bo pozbawia się wszelkiego wpływu na wielką politykę. W trudnych czasach trzeba więcej spokoju, cierpliwości i umiejętności gry zespołowej.