Rezygnacja Eryki Steinbach z miejsca w radzie planowanej w Berlinie stałej wystawy upamiętniającej wypędzenia Niemców, sprawia ulgę i niezależnie od okoliczności budzi respekt. Spór o rolę przewodniczącej Związku Wypędzonych od lat kładł się cieniem na stosunkach polsko-niemieckich. Podsycał złe emocje i w obu krajach był rozgrywany w polityce wewnętrznej grożąc blokadą całej serii wspólnych polsko-niemieckich uroczystości związanych z 70. rocznicą napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę oraz 20-lecia upadku komunizmu.
Jego symbolem był polski Okrągły Stół i zwycięstwo wyborcze „Solidarności", otwarcie muru berlińskiego oraz polsko-niemiecka „msza pojednania" w Krzyżowej z udziałem Helmuta Kohla i Tadeusza Mazowieckiego.
W Niemczech Eryka Steinbach jest odbierana nie tylko jako rzeczniczka licznego środowiska wypędzonych i ich dzieci, ale i jako polityk wiążący przy chadecji znaczącą grupę wyborców. W Polsce natomiast stała się symbolem historycznego rewizjonizmu.
Wytykano jej, że w 1991 r. głosowała w Bundestagu przeciwko uznaniu granicy na Odrze i Nysie, że będąc córką podoficera wojsk okupacyjnych nie jest żadną wypędzoną i że zainicjowane przez nią Centrum przeciwko Wypędzeniom zafałszuje świadomość historyczną przyszłych pokoleń Niemców, których wiedza sprowadzi się wyłącznie do znajomości holocaustu i cierpień niemieckich wypędzonych, z pominięciem zbrodni popełnionych na Polakach. Prawicowe media ubierały ją w mundur SS, traktując jako straszak na politykę pojednania.
Wieloletnia burza wokół Eriki Steinbach pokazała jak wciąż neurotyczne są stosunki polsko-niemieckie. I jak łatwo je emocjonalnie instrumentalizować. Pokazała jednak również, że dla niemałej części niemieckiej opinii publicznej i klasy politycznej dobre stosunki z Polską mają znaczenie priorytetowej. W rezultacie krytyki z Polski i wewnątrzniemieckich sporów koncepcja kontrowersyjnego Centrum została zmodyfikowana, a sama Eryka Steinbach zaczęła łagodzić swe stanowisko, zdystansowała się od roszczeń Powiernictwa Pruskiego, przygotowała w 2004 r. wystawę poświęconą Powstaniu Warszawskiemu i przyznała, że wypędzenia Niemców było skutkiem roku 1939. To wszystko było jednak w Polsce odbierane jako ustępstwa taktyczne pod naciskiem, nie oddające prawdziwych przekonań przewodniczącej Związku.
Również usunięcie się pani Steinbach z rady przygotowywanej pod skrzydłami Niemieckiego Muzeum Historycznego „widocznego znaku" wypędzeń nastąpiło po zmasowanym naciskiem profesora Bartoszewskiego, wywołując z jednej strony ulgę, że znika punkt zapalny w stosunkach polsko-niemieckich, a w chadecji i części mediów falę sympatii do
„szantażowanej" przez Polaków Eryki Steinbach.
Teraz piłka jest po naszej stronie. Błędem byłoby traktowanie gestu Eriki Steinbach jako tryumfu nad „rewanżystką", czy - jak już się słyszy - jedynie wizerunkowego manewru. Jest to gest znaczący i przewodniczącej Związku należy się respekt również z naszej strony. Ani w polskim, ani w niemieckim interesie nie leży zaognianie sytuacji. Trzeba wspólnie szybko posklejać rozbitą porcelanę. Nie ma żadnej wojny polsko-niemieckiej, są natomiast głębokie urazy, które wymagają rozmowy i kooperacji. Gest Eryki Steinbach - niezależnie od tego jak bardzo został wymuszony przez Angelę Merkel - pokazuje, że polsko-niemiecka wspólnota interesu jest silniejsza niż neurotyczna wspólnota sporu.
Gdy fale emocji opadną trzeba będzie pomyśleć, jak rozmawiać ze Związkiem Wypędzonych - w końcu mamy przykłady dobrego dialogu i współpracy z lat 90., kiedy to nawet Herbert Hupka przestał być straszakiem polskich dzieci. A następnym krokiem powinno chyba być przemyślenie formy polskiej udziału w przygotowywaniu „widocznego znaku". W końcu w 2007 r. Donald Tusk zapowiedział wobec tej inicjatywy „przyjazny dystans", w którym państwo polskie nie będzie uczestniczyć, ale polscy historycy - jak powiedział premier - „to już od nich zależy..."