Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Ratunek nie przyjdzie z góry

Filozof Peter Sloterdijk: jak przeżyć kryzys?

Peter Sloterdijk Peter Sloterdijk
Harry Potter jest prawdziwym bohaterem neoliberalizmu, a my powinniśmy odmienić swoje życie. Filozof Peter Sloterdijk wskazuje nonsensy towarzyszące kryzysowi.

W ostatnich miesiącach słowo „kryzys" słyszy się częściej niż jakiekolwiek inne.

Peter Sloterdijk: Pochodzi ono z medycyny - przynajmniej w tym znaczeniu, w którym go używamy. Greckie krisis oznacza przesilenie, decydującą walkę organizmu, z której ten albo wychodzi zwycięsko i przeżywa, albo przegrywa i umiera.

Brzmi dramatycznie! Czy koresponduje to z naszą obecną sytuacją?

Nie. Wedle tej definicji stan, w którym się znajdujemy, nie jest kryzysem. Albowiem - i co do tego wszyscy są zgodni - rezultatem obecnego kryzysu może być tylko kolejny kryzys. W najlepszym wypadku możemy odroczyć definitywne przesilenie albo - ściślej mówiąc - zastąpić ostateczne rozstrzygnięcie permanentnym kryzysem.

Musimy zatem nauczyć się żyć w kryzysie?

Pozostając przy terminologii medycznej, można powiedzieć, że w obecnym porządku ekonomicznym obserwujemy chroniczną skazę. Dla kogoś, kto chronicznie cierpi na różne schorzenia - a to jest przypadek współczesnego społeczeństwa - nie ma już kryzysu mogącego doprowadzić do uzdrowienia. Pozostają nam jedynie działania, które tłumią lub ukrywają zagrażające życiu objawy pogorszenia. Poruszamy się w sferze medycyny paliatywnej, która nie leczy, ale jedynie łagodzi symptomy.

Czy kryzys nie powstał w wyniku dysproporcji między światem wirtualnym a realnym? Skoro wirtualne rynki finansowe oderwały się od rzeczywistej gospodarki...

Przed laty były kanclerz Helmut Schmidt, opisując relację między światem finansów i produkcją, posłużył się wdzięczną przenośnią. Jego zdaniem masa pieniądza powinna być jak suknia, dobrze dopasowana do ciała. Powinna leżeć raczej luźno, jak w stylu casual. Ale teraz swobodny strój przemienił się w dziwaczną, upiorną szatę, która bezustannie trzepocze w przestrzeni. Istnieją różne szacunki, które cechuje znamienny brak precyzji. Jedne przyjmują, że rozdęcie finansów do realnej gospodarki jest jak 10 do 1, według innych współczynnik wynosi 50 do 1.

Zatracenie wszelkiej miary objawia się również w tym, że nie sposób nawet powiedzieć, jakie są rozmiary tego zjawiska. Wynikają z tego wszystkie inne skutki, a zwłaszcza poczucie bezgranicznej inflacji, która dotyczy nie tylko dóbr ekonomicznych, ale wszelkich wartości. Nie wiadomo, co jest duże, a co małe, co to znaczy, że czegoś jest dużo, a czegoś mało. Nikt już nie ośmiela się twierdzić, jakoby istniała stabilność.

Mówi się natomiast o cyklach chciwości i lęku, jakby były to błędne koła zdeterminowane przez naturę. Czy nie pobrzmiewa w tym wstydliwie skrywana nuta darwinowskiej interpretacji?

Nie sądzę, by odwołanie się do cyklów chciwości i lęku było trafnym wyjaśnieniem. Nasz system popada z jednej skrajności w drugą - od poczucia skrępowania do swobody. Inaczej mówiąc, od powagi do frywolności. Właściwymi przeciwieństwami są więc z jednej strony stany skrępowania, jak obawa i niedostatek, które motywują do samoograniczenia, a z drugiej - poczucie swobody aż po iluzję, że możemy fruwać. Ostatniemu dziesięcioleciu bez wątpienia patronowała frywolność, nastrój typowy dla belle époque. Dzięki temu chciwość mogła wzbić się do orlego lotu nad rozległą krainą zysków. Właściwa antyteza polega więc na oscylowaniu między lękliwą obawą i lekkomyślnym rauszem. Ten ostatni ujawnia się, gdy nie czujemy już oporu rzeczywistości.

Rausz kojarzy się z nałogiem.

Owszem, choć w stan haju wprowadzała w ostatnich 20 latach narkotyzująca semantyka: nade wszystko niepohamowane oczekiwania zysków i nieznające miary wyobrażenia o pomnażaniu majątku.

Leżąca u ich podłoża chciwość jest z pewnością przejawem nałogu. Nie bez kozery zalicza się ją do siedmiu grzechów głównych. Biblijna moralność straciła na znaczeniu?

Papież Grzegorz I Wielki w swoim katalogu grzechów uwzględnił dwie postawy związane z ekonomią jako groźne zniekształcenia duszy. Jedną jest gula, czyli obżarstwo, czy w ogóle nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Drugą - avaritia, czyli skąpstwo i niepohamowana żądza dóbr materialnych.

Te tendencje są także aktualne obecnie?

Nie jestem zwolennikiem bezpośredniego stosowania dawnych, ukształtowanych w tradycji europejskiej katalogów grzechów do dzisiejszych warunków. Na świecie nie zapanowała w tym czasie większa chciwość lub skąpstwo. Jeśli jednak amerykański bank centralny emituje pieniądze przy zerowej stopie procentowej, to racjonalnie myślący globalny gracz (global player) - o mało co nie powiedziałbym global prayer...

... jakże trafnie!

... musi korzystać z okazji, bo w przeciwnym razie straci na rzecz tego, który bierze tak tani kredyt. Przyczyna kryzysu finansowego tkwi w technicznych błędach banków centralnych. Jego tłem jest konflikt między proinflacyjnym i antyinflacyjnym kursem w polityce monetarnej. Obecny stan jest skutkiem tego, że zwolennicy polityki inflacyjnej - względnie mistrzowie w zaciąganiu długów - w pełni postawili na swoim.

To skandal?

Kiedy amerykański bank centralny w celu zmniejszenia deficytu uruchamia maszyny drukarskie, które wypluwają dodatkowe tryliony dolarów, można namacalnie stwierdzić, na czym polega przewartościowanie wszystkich zasad. A przecież nie robią tego jacyś perwersyjni władcy ani zadufani nadludzie pragnący wywrócić do góry nogami to, co ludzkość do niedawna uważała za dobre i słuszne. Obecny kryzys wartości jest dziełem szarych biurokratów, którzy sądzą, że przez emisję pustego pieniądza można zaradzić utracie zaufania.

Wynika to z ich bezsilności?

Nie są bezsilni, ale są lunatykami, których nic nie może zbudzić. W ich uporczywej kontynuacji błędnego kursu tkwi źródło wszelkiej demoralizacji. Rządy łatają niedobory, emitując pieniądz bez pokrycia. Za pomocą skrzętnie skrywanej strategii inflacyjnej próbują poradzić sobie z problemami, które są już kryzysem inflacyjnym. Czy nie zwróciło pani uwagi, że w toku całej dyskusji nigdy nie padło słowo „inflacja"?

To prawda. A poza tym wszystko nastąpiło pod znakiem neoliberalnej wiary w samoregulującą siłę rynku...

W rzeczywistości w imieniu magicznego obrazu świata. Prawdziwym bohaterem neoliberalizmu jest Harry Potter.

Co ma pan na myśli?

Otóż powieści o Harrym Potterze zawierają wizję świata pozbawionego realnych granic. Ten swoisty elementarz nakłaniał całe pokolenie czytelników, by odkryło w sobie czarodzieja. Nawiasem mówiąc, angielskie słowo potter znaczy „garncarz", a to rzemieślnik wytwarzający puste naczynia. Dziś tylko nieudacznicy wierzą jeszcze w pracę, pozostali uprawiają garncarską magię i puszczają w ruch swe produkty pochodne.

Ponieważ nie mają one żadnej zawartości?

Nie, one muszą mieć zawartość, ale nie jest ona celem samym w sobie. Naczynia są pośrednikami - napełnia się je, by mogły potem oddać zawartość. Martin Heidegger we wnikliwej analizie istoty „rzeczy" pokazał na przykładzie dzbana, jak ten spełnia swą funkcję tylko o tyle, gdy pozostaje pusty, by móc zostać napełnionym. Swoją zawartość przekazuje następnie w procesie przelewania. Współczesny człowiek zaczopował ujście dzbana. W rezultacie nic z niego nie wypływa - i ten stan rzeczy jest na dłuższą metę nie do utrzymania.

Dlaczego powinniśmy porzucić praktyki czarodziejskie?

Czarowanie zaciemnia związek między przyczyną i skutkiem. Zamęt powstaje, gdy skutek niepomiernie przewyższa przyczynę, a mówiąc językiem ekonomicznym, gdy nie ma już żadnego związku między zyskiem i nakładem pracy. Właśnie ta dysproporcja odcisnęła piętno na sposobie myślenia w minionych dziesięcioleciach. Rzesze ludzi chciały wyrwać się z realnego świata, w którym za 40 godzin pracy tygodniowo uzyskuje się zaledwie przeciętne wynagrodzenie, podczas gdy dzięki kilku godzinom magii można dołączyć do grona arcybogatych. Wynaleźliśmy niebezpieczne rachunki. Miejsce prozaicznych równań zajęła cudaczna arytmetyka. Rujnuje to poczucie adekwatności.

Czy to znaczy, że nasze społeczeństwo całkowicie zatraciło równowagę?

Także system wychowania się załamuje, gdy zawieszeniu ulega logika bazująca na związku przyczynowo-skutkowym. Z trudem przychodzi nam wytłumaczyć dziś dzieciom, że jeśli będą zachowywać się w określony sposób, będzie to mieć takie, a nie inne następstwa. Jeśli wszystko dobrze idzie, nie ma żadnych konsekwencji. Nasze rozumienie związków przyczynowo-skutkowych zostało tak samo zniszczone jak poczucie proporcji.

I nie ma żadnych powodów do optymizmu?

Przede wszystkim godne uwagi jest to, co może wynikać z wyśmienitej koniunktury, jaka panowała w handlu przed świętami Bożego Narodzenia. Otóż ludzie nabierają dystansu. Dają odpór szarlatanom i nie pozwalają sobie odebrać radości życia przez wszechobecną retorykę kryzysu. Jest to zjawisko czekające na stosowną interpretację. Czy to przejaw syndromu frywolności? A może po prostu zdrowa reakcja?

Miejmy nadzieję, że to drugie! Może nową perspektywę otwiera dyskutowany obecnie kapitalizm, wzbogacony o filantropię i wartości etyczne?

Koncepcję filantropijnego kapitalizmu da się sprowadzić do prostej idei. Gniewni wydziedziczeni mieli dwa stulecia, by udowodnić, że potrafią ulepszyć świat. Wyniki były po części zatrważające, po części dwuznaczne. Na początku XXI wieku w powietrzu unosi się kontrpropozycja: niech bogaci pokażą, co zdołają zmienić na lepsze. W istocie powinni dać świadectwo, że stać ich na coś więcej niż tylko pożeranie coraz większej porcji z tortu należnego całemu światu.

Czy to znaczy, że ratunek przyjdzie z góry?

Bogaci chcą się sami uratować, to oczywiste. Może się jednak zdarzyć, że przy okazji będą musieli uratować resztę świata. Powstaje więc pytanie, czy nacechowana filantropią kapitalistyczna polityka jest w stanie, współdziałając z ogólnoświatowym państwem redystrybucji dochodu narodowego, ustanowić sprawny globalny ustrój.

A jak przetrwa nasza planeta?

Przez kolejne 50 mln lat, do najbliższego zderzenia z wielkim meteorytem, Ziemia doskonale poradzi sobie bez nas, naszych jachtów i luksusowych kurortów. Nie jesteśmy jej do niczego potrzebni. To my jej potrzebujemy jako źródła zasobów i bazy dla naszej cywilizacyjnej szklarni.

Dlaczego mówi pan o szklarni?

W szklarniach panuje prymat wewnętrznych zasad, które odróżniają je od otoczenia zewnętrznego. Taka sama relacja istnieje między naszą kulturą techniczną i przyrodą. W przyszłości trzeba będzie ją włączyć do cywilizacji jako jej element. Dla człowieka z poprzednich epok historycznych, a tym bardziej z prehistorii, natura mogła z powodzeniem stanowić jedynie tło ludzkich dramatów. Uważano, że przyroda nigdy nie zareaguje. Porzucano odpady gdzie popadło, praktycznie bez żadnych konsekwencji. Wszak do dziś w niemieckich bagnach tkwią podkowy zgubione przez rzymską konnicę. Jednak minęły już szczęśliwe tysiąclecia ekspansji człowieka. Przyroda była zewnętrzną sferą, która pozornie bezszmerowo zasysała skutki naszych działań.

Takie rozumienie natury należy już do bezpowrotnie minionej przeszłości. Nagle nasze przerzucanie problemów na przyrodę już nie działa, odpady do nas wracają, a szaleńcze przedsięwzięcia nie rozmywają się na odległych oceanach. Nieoczekiwanie okazuje się, że natura ma pamięć, że zbiera doświadczenia i pamięta o nas. Musimy teraz wziąć się za bary z niebezpiecznie pamiętliwą i - jak się może wydawać - zawsze mściwą przyrodą.

Wielu już tego próbuje.

Tutaj bogaci będą musieli wnieść duży wkład, bo wiedli prym w obciążaniu przyrody skutkami swych działań. Z tego punktu widzenia ktoś taki jak Al Gore wypełnia tylko swój obowiązek. Jeśli on i inni jemu podobni zrekompensują przyrodzie koszty swej way of life, rachunek i tak w najlepszym wypadku wyjdzie na zero. Na ekologicznym Sądzie Ostatecznym bogacze, którzy uczynili coś dla środowiska naturalnego, mogą w najlepszym razie oczekiwać jedynie przebaczenia.

Pana nowa książka nosi tytuł „Du mußt den Leben andern" (Musisz zmienić swoje życie). To aktualny apel. Traktuje o tym, jak możemy przeżyć?

Traktuje o antropotechnice, o samokształtowaniu człowieka. Zaczyna się od medytacji nad sławnym wierszem Rainera Marii Rilkego „Starożytny tors Apollina". Wątły poecina przechadza się po Luwrze w roku mniej więcej 1906 - kiedy Rilke był sekretarzem francuskiego rzeźbiarza Auguste'a Rodina - i dostrzega grecką rzeźbę. Z tego spotkania rodzi się jeden z najwspanialszych wierszy czasów nowoczesnych. W kadłubie ciała bez ramion, nóg, głowy i genitaliów podmiot liryczny wyczuwa ogromny potencjał witalności i męskości, dionizyjskiej energii i atletycznej siły, który go wprost upokarza. Barki wypolerowanego kamienia połyskują niczym skóra drapieżnika. Owszem, Rilke czytał Nietzschego i wiedział, że Apollo jest jakby drugim obliczem Dionizosa. Patrzy na rzeźbę, a ta spogląda na niego. Potem słyszy głos dobiegający z kamienia: „... bowiem nie ma ani jednego miejsca, które by ciebie nie widziało. Musisz zmienić swoje życie".

W jakim stopniu dotyczy to nas?

Opisuję historię tego apelu, historię życia, które uczy się żyć. Od trzech tysięcy lat na świecie obowiązuje imperatyw, który zakazuje ludziom postępować tak jak dotychczas. Czuli to już bramińscy asceci starożytnych Indii. Wraz z rozkwitem nauki o karmie rozwinęło się wyobrażenie historii jako kręgu reinkarnacji, skutkiem czego powstała kultura metafizycznego pesymizmu. Wykształcił się z niej buddyzm, który nie bez powodu współcześnie staje się religią uniwersalną.

„Musisz zmienić swoje życie" - to brzmi radykalnie.

Początkowo pojawia się żądanie, by wszystko porzucić i odejść, żeby gdzie indziej spróbować na nowo zdefiniować swą egzystencję. Pitagoras nakazał kiedyś uczniom pięcioletnie milczenie. To antyczna forma psychoanalizy.

Surowa szkoła.

Podstawowe założenie, które ma przynieść oczyszczenie, jest jasne - „dawny" człowiek musi zamilknąć, zanim będzie mógł narodzić się „nowy".

Mówi pan o zrzuceniu starej skóry? Przemianie?

Na samym początku zapada decyzja o wymiarze etycznym. Oddziela ona tych, którzy uważają, że należy postępować po staremu, od tych, którzy zrywają ze starym życiem i pragną budować nowe.

Wzywa pan do rewolucji ducha?

Wezwanie to już skrywa się w istniejącej rzeczywistości. W odniesieniu do obecnej chwili alternatywa rysuje się dramatycznie, ale wcale nie jest bardziej dramatyczna od rzeczywistego stanu rzeczy. Apel ten przenika całą atmosferę. Każdy zdaje się go słyszeć i piszą o tym nawet najbardziej trywialne gazety. Nie trzeba do tego żadnego guru ani zewnętrznego autorytetu. Kondycja świata jest wystarczającym komunikatem.

A Barack Obama jest uosobieniem tego przesłania?

Jest żywym echem etycznego imperatywu: tak, możemy - zmienić swoje życie! Jeśli chodzi o niego, optymiści mają rację. Sam fakt, że został wybrany, zmienił oblicze świata. Kto tego nie chce dostrzec, pozostaje ofiarą cynizmu, który sobie przyswoił, by przetrwać dwie kadencje Busha juniora. Mamy za sobą bezprzykładny okres głupoty. Najgorsze w tym było, jak nasi europejscy „realiści" cały czas prawili kazania, że trzeba współpracować także ze szpetną i głupią Ameryką. To już przeszłość. Dobra nowina głosi: inteligencja wróciła.


Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną