Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Waga tematów zastępczych

Rys. Mirosław Gryń Rys. Mirosław Gryń Mirosław Gryń / Polityka
Donald Tusk zaapelował o debatę na temat eutanazji. Opozycja, w tym sympatyzujące z nią media, machnęła od razu ręką: niech Tusk buduje autostrady, a nie inicjuje debat, nie trzeba nam tematów zastępczych.

Wezwanie do publicznej rozmowy na trudny temat potraktowano więc jako element gry politycznej. Jako próbę narzucenia społeczeństwu pewnej ideologii, zagrażającej tej, która od dawna panuje. To nieprawda. Sama Tuskowa zachęta do dyskusji nie jest ideologią, tylko faktem publicznym. Wyniku dyskusji nie znamy. Może być taki, że obóz zwolenników legalnej eutanazji stopnieje u nas do zera.

Na dodatek zarzut ideologizowania stawiają publicyści i politycy lubujący się w ideologicznych krucjatach. Poseł Gowin w telewizyjnej rozmowie zarzuca przedstawicielce SLD poseł Jarudze-Nowackiej, że broniąc eutanazji, propaguje „ideologię jakości życia”. Dobrze, ale Gowin sam reprezentuje ideologię – ochrony życia poczętego. Jest ona częścią katolickiej ideologii „kultury miłości” zmagającej się z poglądami liberalnymi. Dlaczego w wolnym kraju jedna ideologia ma być dobra, bo katolicka, a druga zła, bo laicka?

W ten sposób daleko nie zajdziemy. Polsce potrzebne są autostrady, ale przynajmniej tak samo potrzebne są jej świeże idee. Polska zmienia się od 20 lat, ale zmienia się także świat, do którego weszliśmy dzięki likwidacji realnego socjalizmu. Jesteśmy z tym światem związani coraz gęstszą siecią relacji politycznych i ekonomicznych, ale także społecznych i kulturowych. Nie da się utrzymywać iluzji, że nas to nie dotyczy. Ani odgradzać się hasłami nowego sarmatyzmu, że zrobimy z Polski katolicką wyspę szczęśliwości na morzu postmodernistycznej dekadencji.

Jeśli przez lata komunizmu Polacy tęsknili za Zachodem, to nie tylko przecież za tamtą zamożnością i wygodą, ale też za mentalną atmosferą, otwartością na idee, intelektualną odwagą. Także czekanie na demokrację oznaczało w istocie milczące przyzwolenie, że demokracja to nie tylko wolne wybory polityczne, ale także te cywilizacyjne, kulturowe, obyczajowe, religijne. W Polsce jednak w ostatnich latach przyjęło się traktować demokratyczny system w węższym zakresie, jako swobodę przy wyborczej urnie, ale potem przyjmowanie z pokorą ograniczeń publicznej debaty, narzucanych przez rządzących, wspieranych przez ideologiczne instytucje.

Odruchowo zachowawczy

Wciąż daje o sobie znać balast przeszłości, kiedy byliśmy odcięci od dyskusji i procesów zmieniających społeczeństwa zachodnie. W tym od dyskusji o tematach tabu, jak aborcja czy eutanazja, stosunek do związków homoseksualnych, do wychowania seksualnego w szkole. W realnym socjalizmie aborcja raz – za stalinizmu – była zakazana, innym razem – za odwilży – była na żądanie. Decydowało o tym anonimowe gremium partyjnych dygnitarzy bez dyskusji publicznych. A o godnym umieraniu, o prawie do hospicjum, ale i do eutanazji, to już w ogóle, wcale, nigdy.

Czyżbyśmy znów zmierzali do podobnej stagnacji? Nie w tym sensie, że władza zmieniłaby sobie prawo wedle własnego uznania, bo w demokracji parlamentarnej jest to trudne. Lecz w tym, że kształt społeczeństwa uważa się jakby za ustalony i przesądzony, a już samo nawoływanie do dyskusji jest nieodpowiedzialne i niszczy „z trudem wynegocjowany porządek społeczny”. Jest to założenie mylne i szkodliwe. Wszystko, co raz uzgodnione, podlega ewolucji, dalszym negocjacjom, bo zmieniają się społeczne myślenie i moralna intuicja. Nie budzi niczyich sprzeciwów to, że nieustannie powstają nowe ustawy, a stare są wielokrotnie nowelizowane. Wymaga tego zmieniająca się rzeczywistość. Dlaczego pewne sfery miałyby być z tego procesu wyłączone na zawsze?

Polska ma być nowoczesna – zdaje się mówić duża część prawicy – ale jedynie na poziomie rzeczy, resztą ma rządzić tradycja. Prawica twierdzi, że sprawy sumienia podlegają tzw. prawu naturalnemu, ale to prawo w praktyce przybiera formy konkretnych ustawowych zapisów, które stają się niejako uświęcone, w osobliwy i arbitralny sposób sprzęgnięte z patriotyzmem, zatem nie do ruszenia. I tylko tak się składa, że te „naturalne”, wykute w kamieniu, ustawy pochodzą z bardzo konkretnego politycznego źródła – konserwatywnego, a drugi, równoprawny intelektualnie, nurt liberalny występuje w roli niecnego uzurpatora, rozsadnika chaosu.

Kiedy społeczeństwo samo odcina się od światopoglądowej debaty, i tak skazane jest na uczestniczenie w globalnej dyskusji, tyle że wtedy nowe idee są traktowane jako narzucone z zewnątrz, obce, i już choćby dlatego stanowią przedmiot ataku.

To prawda, że Polacy, naród po przejściach, są odruchowo zachowawczy, ale to nie znaczy, że się nie zmieniają. I że nie przeżywają na tym tle rozterek. Zwłaszcza w obszarze spraw dotyczących życia i śmierci. A w ich wyjaśnianiu debaty takie jak o eutanazji mogą pomóc. Zresztą nie tylko jednostkom dotkniętym nieszczęściem, lecz całemu społeczeństwu. To jedyna droga do sensownych decyzji polityków-prawodawców. Inaczej niż część polityków i publicystów, nie przesądzam, jaki powinien być wynik takich debat.

Fanatycy "za" i "przeciw"

Wolałbym, by państwo nie regulowało prawnie tak delikatnych kwestii jak aborcja czy eutanazja. By pozostawiło tę strefę w gestii rodzin, tak jak było przez wieki. Ale skoro taka jest dziś tendencja, by właśnie regulować, trudno, regulujmy, lecz po rzetelnej i swobodnej debacie publicznej. I uszanujmy prawo będące jej owocem, choćby nam ten owoc smakował gorzko.

Wybitny socjolog amerykański Robert Nisbet, konserwatysta, uważał, że wprawdzie wszelkie życie jest święte, ale nie zawsze w tym samym stopniu. Sam, w zasadzie przeciwnik aborcji, zaznaczał, że kiedy Matka Teresa głosi, iż aborcja jest największym nieszczęściem ludzkości, to jest to triumf dogmatyzmu nad świętością. „Aborcja jest w istocie godna pożałowania w większości sytuacji, lecz żadną miarą we wszystkich” – pisał w „Przesądach”. A czy w sprawie eutanazji nie jest podobnie?

W polskiej debacie prawie nie ma takich konserwatystów demokratów. Niebojących się mieć innego zdania niż Kościół i powolna mu prawica. Głos tych kilku, których mamy, na przykład Bronisława Łagowskiego, przebija się rzadko. Szkoda, bo nasze debaty byłyby bogatsze, ciekawsze, pozwoliłyby lepiej reformować życie społeczne. A tak fanatycy „za” zderzają się w nich z fanatykami „przeciw”. Impas w debacie prowadzi do impasu legislacyjnego. Ton nadaje Kościół. Mimo to z badań opinii społecznej wynika, że poparcie dla liberalizacji prawa antyaborcyjnego, dla liberalnej ustawy o in vitro czy dla legalizacji eutanazji jest społecznie znaczące. Jakaś przestrzeń dla zmian więc istnieje. Ale tu wkracza demon. Żadnych zmian, Polacy. Czy to będzie euro, szkoły dla sześciolatków, reforma emerytalna, szpitalnictwo czy wreszcie dylematy bioetyczne, z różnych stron słyszymy natychmiast „nie” albo „nie teraz”. To kiedy?

Niedawno w Krakowie 13-letnia dziewczynka urodziła dziecko spłodzone z niewiele starszym chłopakiem. Takich nieletnich matek jest więcej. Dostaliśmy kolejny sygnał, jak pilna jest reforma edukacji seksualnej. Czy znów usłyszymy protestujący chór księży i rodziców?

Polska nie będzie drugą Holandią, to jasne. Inną mamy historię. Jak pisze Marek Ostrowski („Polityka” 11), współpraca nie była u nas imperatywem przetrwania w obliczu morskiego żywiołu, nie trzeba było ucierać kompromisów między protestantami, katolikami i socjaldemokratami. Burmistrz imigrant na czele wielkiego miasta to u nas pieśń raczej odległej przyszłości. Socjolog Edmund Lewandowski w „Charakterze narodowym Polaków i innych” stawia tezę, że właśnie nasz charakter narodowy i tradycyjny katolicyzm nie sprzyjają rozwojowi społecznemu Polski.

Poprawianie społeczeństwa

Przenoszenie katolicyzmu z czasów rozbiorów, okupacji, PRL w czasy obecne jest toksyczne. Odwraca uwagę od tego, jak dziś ma wyglądać rola katolicyzmu w wolnej Polsce. A podbijanie bębenka naszej nieufności do innych, naszej dumnej kłótliwej plemienności, niewiele buduje w naszym kraju ani w naszych stosunkach z innymi narodami, za to sporo rujnuje.

My nie lubimy przecierać nowych szlaków. Tak, są wyjątki: przyznanie praw wyborczych kobietom już w 1918 r., kiedy w laickiej Francji musiały czekać do końca II wojny światowej, a w katolickiej Italii nawet jeszcze dłużej! I wielkie doświadczenie Solidarności, zdławione w stanie wojennym i roztrwonione przez wojny na górze po odzyskaniu niepodległości w 1989 r. A jednak i u nas przestrzeń dla zmian, ostrożnych, stopniowych, społecznie czytelnych i aprobowanych, istnieje. Nie rezygnujmy z reform społecznych. Nie można niczego narzucać, należy zachęcać i przekonywać. Ale cofać się pod presją kościelnych pogróżek: „chcecie wojny, to będziecie ją mieli”, nie wolno. Samo to sformułowanie jest niedopuszczalne, bo co oznacza: jakieś retorsje ze strony Kościoła, wojnę wydaną państwu, rządowi? Czy sama zachęta do debaty już jest dla hierarchów wypowiedzeniem wojny? Trudno to pojąć inaczej niż jako rodzaj cenzury.

To prawda, pokusa poprawiania społeczeństwa przez elity może prowadzić na manowce. W początkach XX w. wybitni uczeni, na przykład biolog Julian Huxley, uważali, że niższe klasy społeczne są mniej wartościowe genetycznie, więc należy hamować ich reprodukcję. Huxley proponował, by kastrować uporczywie bezrobotnych. Inni zalecali kastrację chorych psychicznie.

Dopiero zbrodnie eugeniki nazistowskiej przerwały takie próby budowy nowego wspaniałego świata, gdzie wszyscy będą zdrowi, moralni, racjonalni. Dziś, po lekcji faszyzmu i komunizmu, wiemy, że to niebezpieczna utopia. Zabezpieczeniem przed nią ma być idea praw jednostki i państwa prawa. Zabezpieczeniem jest także wolność debaty publicznej. Nie dyskusja jest groźna, lecz jej dławienie pod takim czy innym pozorem.

Korzenie szerokiej polskiej niechęci do debat i zmian mogą sięgać głębiej, niż się zdaje. Do wyrzucenia staropolskich religijnych dysydentów, zepchnięcia na margines polskich protestantów, do triumfu katolickiej kontrreformacji. Oto próbka języka XVII-wiecznych polskich katolickich polemistów antyprotestanckich: „Religia wasza wszeteczeństwa uczy, trudno znaleźć heretyka, który by czystość miłował. Kalwin, wasz miły bankietniczek, na wszawą chorobę i na dziewięć innych sprośnych chorób okrutnych przez cztery lata zdychał” – grzmiał dominikanin Fabian Birkowski. Owszem, protestanci odpowiadali równie brutalnie. Lecz od tamtych dawnych czasów ich język zmienił się radykalnie, za to u nas niejeden publicysta czy polityk mówi dalej Birkowskim czy Skargą („Katolicy, gdy się powadzą, kapłani je i ołtarz zgodzi, od którego heretycy uciekli”). Inność w każdej dziedzinie, od wiary, przez obyczaje, po poglądy na sprawy ostateczne, dla wielu wciąż jest zagrożeniem, które trzeba aktywnie usuwać.

Ale jeszcze bardziej widać związek naszych postaw z dramatami czasów nowożytnych. Z przerwaniem reform ustrojowych w epoce stanisławowskiej. Z brakiem silnego polskiego mieszczaństwa i z pogardą szlachty, a więc i wywodzącej się z niej inteligencji, względem burżuazji i kapitalizmu. Rwanie się ciągłości państwowej deformowało rozwój społeczny i polityczny.

Czytałem niedawno historię liberalno-demokratycznej partii holenderskiej Demokraci66. Partia rosła i malała, zmieniała nazwy, liderów i sojuszników, ale działa od ponad stu lat. Jej atrakcyjność polegała na tym, że przedstawiała alternatywę dla starych tradycyjnych partii prawicy i lewicy. Holendrzy dzięki takim niewielkim, ale stabilnym partiom mają szerszy wybór ideowo-polityczny.

Los liberałów jest podobny w całej Europie. W opozycji do masowych ruchów nacjonalistycznych, socjalistycznych i chadeckich budowali programy modernizacji, nie musząc iść na tak głębokie kompromisy i ustępstwa jak ich wielcy rywale. W pewnym stopniu tak było w Polsce i innych poddanych krajach naszej części Europy. Tylko że nam nie dane było rozwijać się tak jak Holendrom i innym narodom zachodnim. O ile znana jest historia naszych wielkich partii politycznych, endecji, PPS, ludowców, o tyle tradycja liberalno-demokratyczna, głównie w Galicji, poszła w zapomnienie. Sugestywnie pisze o tym Maciej Janowski w „Inteligencji wobec wyzwań nowoczesności”. Złe skutki tej amnezji można odczuć do dziś.

Jaki liberalizm?

Bo liberalizm był i jest doktryną modernizacyjną, szukającą – za Janowskim – „rozwiązania problemów być może nierozwiązywalnych, wyznaczenia złotego środka między wolnością narodową i indywidualną, przezwyciężenia zacofania gospodarczego oraz stworzenia tradycji demokratycznej, która sprzyjałaby rozwojowi wolności politycznej w kraju tradycji tej pozbawionym”. Słowem, chcesz mieć lepsze państwo, prawo, społeczeństwo, dopuść do głosu liberałów. Nie tylko tych konserwatywnych, lecz i demokratów. Zdolnych do współpracy także z lewicą.

Po 1989 r. to się raczej nie udało. Nie powiodło się stworzenie silnej chadecji (w Niemczech i powojennej Europie głównej siły naprawy i rozwoju) ani silnej partii liberalno-demokratycznej. Najbliżej była Unia Wolności, ale spełniła zadanie transformacji i poniosła jej polityczne koszty, co skróciło jej żywot. A potem przyszła antyliberalna kontrofensywa populizmu i nacjonalizmu. Dziś przewodzą jej Kościół i PiS, a wspiera SLD Napieralskiego. Liberalizm jest niby teraz u władzy, ale czy to jeszcze jest liberalizm odwagi zmieniania Polski?

Polityka 13.2009 (2698) z dnia 28.03.2009; Temat tygodnia; s. 12
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną