Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Strona główna

Wysyp skarbów

Z wykrywaczem po skarby

W badaniach w Janowie Pomorskim (dawnym Truso) prowadzonych przez dr Mateusza Boguckiego (drugi z lewej) pomagała grupa detektorystów W badaniach w Janowie Pomorskim (dawnym Truso) prowadzonych przez dr Mateusza Boguckiego (drugi z lewej) pomagała grupa detektorystów M. F. Jagodziński / Materiały prywatne
Właśnie ruszają w Polskę tabuny poszukiwaczy.Celowo lub z niewiedzy niszczą stanowiska archeologiczne.Nie ma zgody, jak sobie z nimi radzić – tępić czy obłaskawiać,wciągając do współpracy.
Badanie podwodne na wraku zatopionym w BałtykuSCANPIX/Forum Badanie podwodne na wraku zatopionym w Bałtyku

Artur Troncik z Siemianowic Śląskich, zwany Saperem, nie może się doczekać, kiedy będzie mógł oficjalnie przekazać państwu swój zbiór ponad setki zabytków archeologicznych. Większość z nich za własne pieniądze i w dobrej wierze kupował na giełdach staroci. Wyśledził skąd pochodzą i zabezpieczył przed zniszczeniem. Saperowi zależy na czasie, bo przypuszcza, że jego zbiory w większości pochodzą z nieznanego dotąd średniowiecznego pola bitwy. – Jeśli zabytki zostaną skatalogowane i udostępnione do dalszych badań, Saper po raz pierwszy będzie mógł być uznany za darczyńcę i dobrodzieja, a nie za natręta i krętacza, jak nieraz bywało w przeszłości – mówi dr Tomasz Nowakiewicz, archeolog z Uniwersytetu Warszawskiego, który wpadł na pomysł opublikowania katalogu kolekcji Sapera w „Światowicie”, periodyku Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. Saper jest bowiem jednym z poszukiwaczy zabytków, a ci dla urzędników i archeologów są raczej utrapieniem.

Poszukiwanie skarbów to romantyczny hazard – najpierw trzeba zainwestować w odpowiedni sprzęt a potem poświęcić sporo czasu, by trafić złoty strzał. Jak hazard też uzależnia, gdyż może przynieść duże pieniądze, i podnieca, bo jest na granicy prawa. Trzeba mieć w sobie też coś z wędkarza lub kolekcjonera. Kiedyś był to proceder żmudny i mało efektywny. Używano saperek i długich szpil wbijanych w ziemię w celu zlokalizowania „fantu” (tak nazywane są znaleziska). Więcej zależało od wiedzy i szczęścia. Od kilkunastu lat poszukiwania to przygoda niemal dla każdego – wystarczy kupić wykrywacz metali i pójść w teren. Przynajmniej tak się wydaje, bo dopiero lata pracy ze sprzętem czynią mistrza.

Trudno powiedzieć ilu ich jest. Jedni mówią o 10, inni o kilkudziesięciu tysiącach, choć liczba sprzedanych w ostatnich latach wykrywaczy wskazuje, że ta pierwsza jest bardziej prawdopodobna. Archeolodzy biją na alarm, bo z roku na rok „detektorystów” przybywa. Zdewastowane stanowiska, nielegalny handel zabytkami to codzienność. W Polsce jest zarejestrowanych 700 tys. stanowisk – szacuje się, że z tego przynajmniej połowa jest zagrożona, a na kilkunastu tysiącach ma miejsce regularny rabunek.

Łapać i karać

Każda wbita w stanowisko archeologiczne łopata niszczy je bezpowrotnie. Tej podstawowej zasady uczy się studentów już na pierwszym roku. Dziś najwięcej prowadzonych prac to wykopaliska ratunkowe (np. na autostradach). Po co kopać tam, gdzie nie jest to konieczne? Lepiej zachować znajdujące się w ziemi przedmioty i obiekty (czyli różne pozostałości działalności człowieka – jamy, paleniska, dołki itd.) dla przyszłych pokoleń, które będą dysponować nieinwazyjnymi technikami badawczymi. Pozostawienie przedmiotów w glebie zachowuje ich oryginalny kontekst, będący główną skarbnicą wiedzy o przeszłości. Bez niego tracimy 90 proc. informacji o zabytku, cenny przedmiot może zachwycać, ale pozostaje niemy. Wyciągnięcie z grobu samych fantów (np. miecza czy grotów), a pozostawienie ceramiki czy kości, to rabunek zabytków i bezpowrotna utrata informacji o tym kto i kiedy został tam pochowany. Poszukiwaczom „fantów” trudno to zrozumieć. To główne zarzuty ich przeciwników, którzy uważają, że badaniem przeszłości powinni zajmować się specjaliści. Ich zdaniem, poszukiwacze to przestępcy, których należy ścigać, karać i rekwirować sprzęt.

– Przegapiliśmy moment, gdy wykrywacze metali wchodziły na rynek, wtedy można było coś zrobić na poziomie ogólnym, np. wraz edukować kupujących – zauważa Marcin Sabaciński z Krajowego Ośrodka Badań i Dokumentacji Zabytków. – Dziś trudno powiedzieć, ile stanowisk jest zagrożonych. Jedno jest pewne – większością detektorystów kieruje chęć posiadania odkrytych przedmiotów. Sabaciński śledzi w sieci handel znaleziskami archeologicznymi. Na Allegro było 1800 aukcji takich zabytków, które w 90 proc. pochodziły z nielegalnych wykopalisk. Policjanci znajdowali je najczęściej upchnięte w pomieszczeniach gospodarczych, bez segregacji, opisów i zabiegów konserwatorskich, a tak nie zachowują się kochający starocie kolekcjonerzy. Mimo to nie jest za zaostrzaniem prawa, bo polska skłonność do obchodzenia zakazów może tylko pogorszyć sytuację. Łatwiej zwalczać rabusi i handlarzy, egzekwując istniejące już prawo.

A ono pozwala na legalne poszukiwania. Należy jednak uzyskać na to zgodę konserwatora i pokazywać zabytki. – Co z tego, skoro rocznie urzędy konserwatorskie wydają raptem kilka takich pozwoleń, co ma się nijak do skali poszukiwań – mówi dr Maciej Trzciński, archeolog i prawnik w Katedrze Kryminalistyki Wydziału Prawa, Administracji i Ekonomii Uniwersytetu Wrocławskiego. Wina leży po obu stronach. Z jednej niektórzy urzędnicy nie chcą wydawać takich zezwoleń, z drugiej – poszukiwacze chcą zatrzymać zabytki, które należą do państwa. Ale ci, którzy chcą działać legalnie, powinni mieć taką możliwość. W polskim prawie są instrumenty nagradzania znalazcy i karania złodzieja. Tymczasem urzędnicy chętniej chwalą się ściganiem złoczyńców niż wypłaconymi nagrodami w obawie, że stanie się to zachętą do poszukiwań.  Z nagradzaniem często też nie bardzo się im spieszy. W listopadzie „Gazeta Wyborcza” opisała przypadek Marcina Ziętala ze Skib, który ponad rok czekał na dyplom i nagrodę za zgłoszenie przypadkowego odkrycia brązowej biżuterii sprzed 2,7 tys. lat. W efekcie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego przyznało mu dyplom i 15 tys. zł., a na stronie internetowej zamieszczono listę innych nagrodzonych w tym roku osób.

Brytyjskie El Dorado

W wyjątkowych wypadkach znalazca skarbu może otrzymać trzydziestokrotność przeciętnej pensji (około 100 000 zł brutto). Pod jednym warunkiem – jeśli odkrycie było przypadkowe. Poszukiwacze z wykrywaczami nie wchodzą w rachubę. – Takie osoby traktowane są jak profesjonaliści, a przecież archeolog nie dostaje pieniędzy za wykopane na wykopaliskach zabytki. Własność zabytków jest największym problemem przy próbach wypracowania standardów współpracy z poszukiwaczami – mówi Sabaciński. Polscy „detektoryści” najchętniej powołują się na prawo brytyjskie, gdzie znaleziony skarb staje się własnością właściciela pola i znalazcy, co wywodzi się jeszcze z prawa rzymskiego. Informacje dochodzące z Anglii rozpalają wyobraźnię. W lipcu zeszłego roku poszukiwacz Terry Herbert natrafił na polu Freda Johnsona w Staffordshire na 1800 przedmiotów ze srebra (2,5 kg), złota (5 kg) i kamieni szlachetnych. Zgłosił to archeologom. Prasa okrzyknęła odkrycie największym skarbem anglosaskim (VII-IX w.) kiedykolwiek znalezionym na Wyspach. Znalazca i właściciel ziemi podzielą się nagrodą w wysokości prawie 3,3 mln funtów.

Ale polscy poszukiwacze nie zdają sobie sprawy, że Treasure Act stawia też wymagania, których należy przestrzegać – nie zezwala na poszukiwania na stanowiskach rejestrowych i zobowiązuje do zgłaszania wszystkich znalezisk. Dokument zaleca organizowanie się w stowarzyszenia, które mają określone zasady etyczne poszukiwań. Stworzony w ten sposób system (angażujący dziesiątki tysięcy osób) wymaga odpowiedzialności, świadomości prawnej i poczucia obowiązku. – Brytyjczycy to społeczeństwo obywatelskie, obawiam się, że nasze społeczeństwo nie dorosło do takiej liberalizacji prawa. Z moich badań wynika, że identyfikacja z leżącym w ziemi dziedzictwem jest słaba. Ludzie nie czują z tymi zabytkami żadnego związku, nie są z nich dumni – mówi dr Trzciński.

Anglia i Walia to wyjątki, bo już w Szkocji i Irlandii jest zakaz używania wykrywaczy. Nie wszyscy archeolodzy brytyjscy są zadowoleni z tego prawa, wystarczy przeczytać zeszłoroczny raport na temat Nighthawks czyli nielegalnych poszukiwaczach, którzy i tam grasują. Nawet liberalny system nie likwiduje problemu złodziejstwa. Angielscy poszukiwacze obchodzą prawo, mówiąc, że zabytek znaleźli w Tamizie, gdyż wtedy nie muszą dzielić się nagrodą z właścicielem pola. – Brytyjczyków powoli przerastają koszty wykupu zabytków, bo mają mnóstwo zgłoszeń, a takie sumy jak ta za skarb z Staffordshire nie są wyjątkiem. U nas nie ma szans na wypłacanie realnej wartości rynkowej za zabytek, nie ma co marzyć o wprowadzeniu prawa angielskiego – zapewnia archeolog i numizmatyk dr Mateusz Bogucki z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN.

Wespół zespół

Środowisko obrońców dziedzictwa dzieli się na dwa obozy, wyraźnie okopane na swoich pozycjach. Podczas gdy jedni chcieliby wszystkich poszukiwaczy wypalić ogniem i żelazem, drudzy zachęcają ich do współpracy. Już samo pojawienie się wykrywaczy na wykopaliskach wzbudziło dyskusje. Niektórzy obłożyli je klątwą, twierdząc, że nie są przydatne na wykopaliskach i korzystanie z nich świadczy o braku profesjonalizmu. Inni przekonują, że nie należy się obrażać na nowoczesną technikę. Gdy w 2007 r. dr Tomasz Nowakiewicz został wicedyrektorem KOBIDZ-u i szefem tamtejszego działu archeologii chciał tę sprawę unormować w ramach obowiązującej ustawy – z jednej strony ścigając przestępców, z drugiej otwierając się na współpracę z uczciwymi poszukiwaczami. Ten eksperyment trwał kilkanaście miesięcy (zakończyła go likwidacja Działu), a pierwsza wspólna wyprawa że miała miejsce w Szestnie pod Mrągowem Gdy siedmioosobowa grupa archeologów i poszukiwaczy odnalazła nacmentarzysku z pierwszych wieków naszej ery ok. 600 zabytków metalowych. – Gdyby przed nami trafili tam złodzieje – w jeden weekend wyczyściliby stanowisko – mówi dr Nowakiewicz.

Inaczej było w Warmątowicach pod Legnicą, do których w czasach II wojny światowej ewakuowano około 40 tys. numizmatów z Muzeum Śląskiego we Wrocławiu. Armia Czerwona wzięła co duże i błyszczące, resztę wyrzucono do fosy otaczającej pałac. Potem ziemią z fosy użyźniono okoliczne pola. Przez lata koło Warmątowic rosło w wakacje miasteczko namiotowe „detektorystów”. Problem wypłynął, gdy jeden z nich coś znalazł i próbował sprzedać. Archeolodzy wraz z poszukiwaczami przeszukali tamtejsze pola i znaleźli tylko 4 monety, jedną dziesięciotysięczną kolekcji. To pokazało ile kosztuje zaniechanie. – Moi współpracownicy nie dostali nawet obiecanego zwrotu kosztów podróży, środowisko ich pomoc skrzętnie przemilczało, jakby nie rozumiejąc, że tym razem to oni są kowbojami w białych kapeluszach. Różnica w poglądach na sprawę poszukiwaczy ma odzwierciedlenie w formie aktywności zawodowej – zazwyczaj zwolennikami współpracy są czynni w terenie archeolodzy, którzy widzą skalę problemu, przeciwnikami zaś siedzący za biurkami teoretycy i urzędnicy – mówi dr Nowakiewicz.

Uczciwi poszukiwacze starają się nie rozkopywać  stanowisk archeologicznych. W Wigilię 2008 r. do archeologów dotarła informacja, że dwaj mężczyźni, szukający militariów z czasów I wojny światowej, natrafili w Lutobroku, koło Pułtuska, na grób z mieczem. Ponieważ archeolodzy ze względu na święta nie mieli czasu tam pojechać, mężczyźni zabezpieczyli stanowisko i przez kilka dni na zmiany jeździli sprawdzać czy nikt nie rusza grobu. – Dzięki nim zlokalizowaliśmy bogate cmentarzysko z okresu wpływów rzymskich – mówi dr Bogucki. – To takich ludzi trzeba przeciągnąć na naszą stronę, bo mogą być cennymi informatorami i partnerami na wykopaliskach np. przy przeszukiwaniu hałd. Trzeba też pamiętać, że zabytki metalowe z pól ornych już dziś rozsypują się w rękach, by za parę lat zniknąć rozpuszczone przez środki chemiczne, którymi rolnicy użyźniają glebę.

Don Kichot ze Śląska

Środowisko poszukiwaczy nie jest monolitem. Oprócz grupy rabusi (których trudno namierzyć, bo rzadko wystawiają swoje łupy na aukcjach internetowych) najwięcej wśród poszukiwaczy jest „militarystów” – miłośników pamiątek z ostatnich wojen, szukających czołgów, dział, broni,  guzików czy łusek. Zdarza się, niestety, że podczas poszukiwań trafiają też na zabytki archeologiczne. Niektórzy zgłaszają to archeologom, inni bezmyślnie wyciągają i zamiast zawracać sobie głowę zgłaszaniem odkrycia, co może wiązać się z nieprzyjemnościami, sprzedają na aukcjach internetowych lub wrzucają do szuflady. Są jednak tacy, którzy współpracują z archeologiami, biorąc udział w wykopaliskach jako wolontariusze m.in. w Janowie Pomorskim (czyli Truso), Nowej Cerekwi (osadzie celtyckiej), czy Szurpiłach (osadzie jaćwieskiej). Dzięki ich pomocy znajdowane są przedmioty, które bez wykrywaczy mogłyby być przeoczone. – Nawróceni grabieżcy inwestują swój wolny czas i pieniądze, by przyjechać z drugiego końca Polski i nam pomagać. To oni znaleźli w Szurpiłach 1200 mikroskopijnych kawałków metali, co zmieniło nasze postrzeganie obrządku pogrzebowego i kultury materialnej średniowiecznej Jaćwieży – mówi dr Wojciech Wróblewski z Uniwersytetu Warszawskiego.

Jednym z pierwszych, którzy szukali kontaktu z archeologami był właśnie Artur Troncik. Dziś ten słynący ze swych umiejętności poszukiwacz utworzył jednoosobową firmę, zajmującą się poszukiwaniami na zlecenie archeologów. – Usłyszeć żelazo może każdy, niektórzy potrafią tak dostroić wykrywacz, że wyłapuje dźwięki wysyłane przez ceramikę, Saper słyszy nawet obiekty archeologiczne. To wybitny specjalista, który jak mało kto zna sprzęt, ma ucho i niesłabnący zapał – mówi dr Bogucki.

Saper pod Janowem Pomorskim znalazł jedyną w Polsce pozłacaną zapinkę frankijską i fragment złotej monety karolińskiej z VII w., w Szurpiłach wyjątkowy zespół militariów, przede wszystkim jednak dowiódł, że wykrywacz pomaga nie tylko w lokalizowaniu metalowych przedmiotów, ale i ceramiki, palenisk oraz innych obiektów. Ale nie tylko tym zaskarbia sobie sympatię archeologów. Artur Troncik od lat zajmuje się czymś, co wydaje się wprost bezsensowne i przypomina krucjatę – za ciężko zarobione pieniądze odkupuje zabytki, które już wpadły w ręce poszukiwaczy i przekazuje je konserwatorom. Ponieważ zna środowisko poszukiwaczy – zdarza się, że dostaje informację o najciekawszych znaleziskach, które trafiają na rynek kolekcjonerski, z pominięciem serwisów aukcyjnych. Jeśli tylko go na to stać, to je odkupuje i przekazuje państwu. Tym sposobem uratował m.in. unikalną średniowieczną kolczugę, która po wielu perturbacjach ma trafić do Muzeum w Będzinie.

Podczas gdy dla jednych Saper to bohater, dla urzędników bliżej mu do pasera (niezależnie od intencji kupując zrabowane zabytki kreuje rynek i zwiększa popyt). Takich jak on jest więcej, ale ponieważ oscylują na granicy prawa – przynoszone przez nich zabytki z niepewnego źródła nie są mile widziane przez konserwatorów, a osoby oraz okoliczności ich przejęcia zatajane. Tymczasem uczciwym poszukiwaczom zależy przede wszystkim na uznaniu. Saper pytany dlaczego nie idzie na studia archeologiczne odpowiada, że może przecież swoją pasję realizować zgodnie z prawem. Obawia się też utraty dawnych kontaktów. – Dzięki zaufaniu jakie mam wśród poszukiwaczy możliwe jest nie tylko uratowanie jakiegoś unikatowego zabytku, ale i informacja o miejscu jego znalezienia.

Nawrócić grabieżcę

Najważniejsza jest właśnie informacja. Niektórzy archeolodzy są dla niej skłonni zrezygnować z zabytku. Mateusz Bogucki, który zajmuje się rejestrowaniem i określaniem monet na podstawie przysłanych mi przez poszukiwaczy zdjęć nie miałby nic przeciwko temu, by te numizmaty pozostały zgodnie z prawem w prywatnych zbiorach. Powinny być tylko zarejestrowane i wciągnięte do katalogu udostępnionego w sieci. Tomasz Nowakiewicz uważa wręcz, że handel zabytkami można byłoby zalegalizować. – Nie każdy zabytek musi trafić do muzeum, czasami może być mu lepiej u kolekcjonera niż w muzealnym magazynie. Ja chcę wiedzieć, że taki przedmiot istnieje, jak wygląda i gdzie został znaleziony. Do tego nie trzeba zmiany prawa, tylko odpowiedniej interpretacji obowiązujących przepisów.

Niechętni do współpracy poszukiwacze to główna przeszkoda w nawiązaniu porozumienia, ale dialogu nie ułatwia też skostniały system. Teoretycznie można prowadzić legalne poszukiwania, ale utrudnia to samowola urzędników, którzy w zależności od swojego widzimisię wydają lub nie pozwolenia na badania. Oni też decydują o tym, które ze znalezisk można zatrzymać. – To może prowadzić do nadużyć również z ich strony, co jest kolejnym argumentem za tym, że dyskusja powinna iść raczej w stronę kontrolowanej współpracy – mówi dr Trzciński.

Te rewolucyjne pomysły spotykają się z krytyką zwolenników bezwzględnej walki z poszukiwaczami, którzy w każdym ustępstwie widzą zachętę do wyciągania z ziemi zabytków, a przecież nie o to chodzi. Ich zdaniem archeolog hobbysta jest jak chirurg hobbysta, może tylko spaprać sprawę. Jeśli ktoś naprawdę interesuje się przeszłością powinien iść na studia. To prawda. Rzeczywistość jednak skrzeczy, bo nie uda się na każdym polu postawić policjanta, by pilnował tego, co w ziemi. Niestety ponieważ społeczna szkodliwość czynu w przypadkach przestępczości przeciwko zabytkom archeologicznym uznawana jest za niską (co jest szczególnie wyraźnie przy rynkowym wycenianiu wartości zrabowanych przedmiotów), przestępcy rzadko trafiają za kratki. Na tej wojence z archeologami na razie traci nauka.

Co robić? Wbrew pozorom ani zwolennicy twardej ręki, ani otwarci na współpracę optymiści nie upatrują zbawienia w zmianie (zaostrzeniu lub złagodzeniu) prawa, wszyscy liczą na edukację. Co prawda zdeklarowanych złodziei nikt nie przekona, ale jest mnóstwo nieświadomych szkodliwości swoich działań poszukiwaczy, których warto przeciągnąć na dobrą stronę. – 90 proc. osób karanych za przestępstwa przeciwko zabytkom archeologicznym nie rozumie co się im zarzuca, dlatego edukacja jest niezbędna i to nie tylko wśród poszukiwaczy, ale i właścicieli gruntów. Swoje społeczeństwo doskonale wyszkolili Skandynawowie, od nich chcemy się uczyć – mówi Sabaciński. Bezpośrednio trafić do poszukiwaczy nie jest łatwo, bo jedynie część z nich zrzeszona jest w stowarzyszeniach, a tam najłatwiej byłoby zorganizować szkolenia czy wykłady, o tym, że archeologia to nie tylko wydłubywanie fantów. – Archeolodzy nie powinni obawiać się, że takie szkolenie pokaże co warto a czego nie warto wyciągać z ziemi. Chodzi o to, by ludzie zrozumieli czym są zabytki archeologiczne, następnym razem gdy trafią na jakiś zabytek nie porzucą go w lesie, tylko zaniosą do archeologów – mówi Saper. Przede wszystkim jednak trzeba zacząć rozmawiać. Tym bardziej, że jest wspólny przedmiot zainteresowań.

Polityka 18.2010 (2754) z dnia 01.05.2010; Kraj; s. 36
Oryginalny tytuł tekstu: "Wysyp skarbów"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną