Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Strona główna

Dookoła głowy

Kto i kiedy postawił na prezydenta

Polityka
Wojciech Jaruzelski został prezydentem i przewodził Rzeczpospolitą w latach 1989–1990. Ale czy ten urząd w ogóle był potrzebny? I jak wyznaczano zakres jego kompetencji?

Dziękuję. Najważniejsze przed nami... – Wojdach Jaruzelski nie krył wzruszenia, gdy po wybraniu go no prezydenta żegnał się z Marianem Orzechowskim, przewodniczącym poselskiego Klubu PZPR. Odgrodzeni od nacierających dziennikarzy stali przez moment przed głównym wejściem do Sejmu, w którym tak wiele zaszło tego dnia. Widać było, że są u kresu sił, a napięcie jeszcze z nich nie opadło. Pocałowali się, po przyjacielsku z „dubeltówki”, i w tym momencie podjechał peugeot generała. Prezydent wsiadł i odjechał w przeciwną stronę niż ta, gdzie młodzież KPN domagała sią jego odejścia. Przewodniczący klubu poselskiego wołał się, w tę duszną noc, trochę przejść.

W ten sposób w środę 19 lipca Polska zyskała prezydenta, głowę państwa i zamknęła kolejny podetap najnowszej historii. Za kilka lat albo nawet miesięcy pozostanie nam w pamięci tylko ta data i kolejne fakty związane np. z utworzeniem rzędu, zmianą układu sił politycznych, doniosłymi decyzjami parlamentu. Tymczasem należałoby spojrzeć wstecz i prześledzić – choćby pobieżnie – drogę, która wiodła do prezydenckiego fotela.

Element systemu czy kariery

Archiwalna teczka – z wycinkami prasowymi z minionych lat na temat prezydenta – nie jest gruba. Kilka tekstów z prasy SD, „Czy Polsce potrzebny jest prezydent?”, ankieta „Przeglądu Tygodniowego” z 1985 r. – to najpoważniejsze sygnały w tej sprawie. „Od zawsze”, a konkretnie od 1958 r., była orna zgłaszana jako inicjatywa Stronnictwa Demokratycznego. W 1981 SD oficjalnie ponowiło propozycję powołania Urzędu Prezydenta, którą jednak rychło przestano brać pod uwagę. Powróciła w połowie lat 80., w okresie głębokiego kryzysu politycznego. Wówczas nie było mowy o jakiejkolwiek akceptacji „reżimowych propozycji” przez środowiska opozycyjne, upatrujących w tworzeniu nowych instytucji polityczno-prawnych nic nie znaczących fasad. Inna rzecz, że wcześniejsza żenująca propagandowo kampania o ustanowienie generała Jaruzelskiego marszałkiem (za co skromnie podziękował i odmówił) mogła sugerować, że oto tworzy się urząd „pod człowieka”, nie zaś zgodnie z potrzebami państwa. Pomysł spotkał się z nieufnym przyjęciem.

Po dłuższym okresie ciszy w 1988 r. SD-owską inicjatywę podchwyciło VIII Plenum Komitetu Centralnego PZPR. Nadało to inną rangę i zwiększyło tempo prac. Nadal jednak wśród prawników instytucjonalistów dominowały głosy sceptyczne. Prof. Barbara Zawadzka w artykule „Stare wzory”, opublikowanym w listopadzie ubiegłego roku w POLITYCE, kwestionowała propozycję utworzenia Senatu i prezydenta. Przede wszystkim – argumentowała – „dyskusja o wprowadzeniu prezydenta nie jest możliwa bez określenia zakresu kompetencji tego urzędu (...). Ale zasadnicze znaczenie ma odpowiedź na pytanie, czy pełnienie tych ważnych funkcji przesz jednostkę jest bardziej demokratyczne i lepiej dostosowane do wymogów ludowładztwa niż pełnienie ich przez organ kolegialny? Nie widzę argumentów na rzecz pozytywnej odpowiedzi na to pytanie”.

„Omawiane innowacje zrodziły się z poszukiwań płaszczyzny politycznego porozumienia z opozycją przy Okrągłym Stole. Jeśli nie zostaną one przez partnerów w tym charakterze zaakceptowane – czy powinniśmy wtedy również dążyć do ich urzeczywistnienia? (...) Jest wiele innych sposobów rozszerzenia politycznej bazy rządzenia”.

Przy stole nad rzeką

1 lutego 1989 r., sześć dni przed rozpoczęciem obrad Okrągłego Stołu, rzecznik rządu pytany min. o prezydenta dyplomatycznie odpowiadał, iż „nowelizacji Konstytucji należy spodziewać się przed wyborami”. Natomiast – jak podawała prasa – SD zasiądzie przy Okrągłym Stole z własną propozycją.

O tym, że była to jednak propozycja zgłaszana przez całą koalicję, świadczyła wypowiedź profesora Janusza Rakowskiego, współprzewodniczącego zespołu ds. reform politycznych. „Pragniemy, aby funkcję gwaranta ładu ustrojowego spełniła instytucja prezydenta”. Tymczasem – jak poinformował dziennikarzy drugi współprzewodniczący, profesor Bronisław Geremek – dla strony opozycyjnej punktem wyjścia w rozmowach politycznych miała być kwestia legalizacji „Solidarności”, nie zaś sprawa reform ustrojowych. Podczas kolejnego posiedzenia okazało się, że zaistniał spór poważniejszy. Bronisław Geremek powiedział podczas konferencji prasowej iż „kierujemy naszą uwagę w stronę prawa i sądów, stowarzyszeń, środków masowej komunikacji, samorządu terytorialnego”. Dr Piotr Winczorek z SD powiedział zaś, iż strona solidarnościowa odrzuciła propozycje z „uprzedzeniem i niechęcią” z obawy, że utworzony zostanie urząd o charakterze dekoracyjnym. Stronnictwo podtrzymywało koncepcję silnej władzy prezydenckiej.

Przy Okrągłym Stole rozpoczął się kryzys, także w tej sprawie. Lech Wałęsa pytany 2 marca, czy można sobie wyobrazić, że porozumienie w sprawie zasad tworzenia Sejmu pominie kwestię prezydenta, odparł: „wszystko jest możliwe (...). Twarde stanowisko zajmuje tylko SD. Nasze stanowisko jest elastyczne”.

Również 1 marca na kolejnym posiedzeniu zespołu ds. reform politycznych temat „prezydent” nie ruszył z miejsca. Dzień później nastąpiło spotkanie Czesława Kiszczaka z Lechem Wałęsą. 9 marca... członkowie zespołu mówili już o konkretach.

Jesteśmy po drugiej stronie rzeki – komentował na konferencji prasowej Piotr Winczorek. – A dzięki wcześniejszym intensywnym rozmowom, przede wszystkim gen. Kiszczaka z Lechem Wałęsą, przebycie tej rzeki trwało zaledwie półtorej godziny.

Był to przełom związany z raptownym dogadaniem się w kwestii ogólnych zasad podziału miejsc w Sejmie, wolnych wyborów do Senatu oraz u-tworzenia urzędu prezydenta (choć bez ustalenia daty, czy ma on powstać po wyborach, czy też po uchwaleniu nowej konstytucji).

Kolejny „prezydencki kryzys przy Stole” spowodowany został już nie samym zgłoszeniem inicjatywy urzędu prezydenta, lecz zakresem jego kompetencji. Szczególnie zaś prawem wydawania dekretów. W tym kontekście dość zagadkowo brzmiała wypowiedź Marcina Króla, który podczas konferencji prasowej strony solidarnościowej stwierdził: „Nie sądzę, żeby groziła nam jakaś dyktatura. My przecież zdajemy sobie sprawę z tego, że prezydent, który będzie reprezentantem partii, otrzyma bardzo znaczną władzę, nie będzie pod całkowitą kontrolą opozycji. I jeśli zechce jakieś drastyczne posunięcia wprowadzić, to je wprowadzi”.

29 marca doszło do kolejnego spotkania Czesława Kiszczaka z Lechem Wałęsą, a dzień później ruszyły rozmowy w zespołach roboczych. Jednak m.in. sprawa zakresu uprawnień prezydenta i Senatu pojawiła się z taką ostrością, iż Adam Michnik komentował: „w tej chwili pod znakiem zapytania stoi cały kontrakt”.

Ostatecznie wielotygodniowe rokowania i zakulisowe mediacje, min. w Magdalence, zakończyły się kompromisem. 5 kwietnia podpisano porozumienie.

Ustanowienie urzędu prezydenta (silnego, ale bez możliwości wydawania dekretów), zostało uzasadnione potrzebą utrzymania stabilności państwa oraz podejmowaniem decyzji w przypadku zablokowania prac w Sejmie i Senacie lub przewlekłego kryzysu rządowego.

Bez niespodzianki

W tym kształcie, z szerokimi kompetencjami prezydenta (m.in. zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi, możliwość wprowadzenia stanu wyjątkowego na czas nie dłuższy niż 3 miesiące, rozwiązywanie parlamentu, veto ustawodawcze), Sejm IX kadencji uchwalił 7 kwietnia nowelę konstytucyjną. Tematyka urzędu prezydenta zeszła na drugi plan wobec mającej się rozpocząć kampanii wyborczej do obu izb parlamentu.

Sprawa prezydentury powróciła w związku z nazwiskiem konkretnego kandydata do nowego urzędu. W wypowiedzi udzielonej 12 maja Dziennikowi Telewizyjnemu prof. Janusz Reykowski, członek Biura Politycznego KC PZPR, skomentował ogłoszony tego dnia skład tzw. listy krajowej. Na pytanie, dlaczego nie ma na tej liście nazwiska Wojciecha Jaruzelskiego, odpowiedział, że „istnieje zamiar” zaproponowania kandydatury generała na urząd prezydenta. Przedstawiciel najwyższych władz partii zapowiedział więc realizację scenariusza, którego wszyscy oczekiwali od dawna i który – wydawało się – nie ma alternatywy.

A jednak: mimo szczytu przedwyborczej gorączki pod koniec maja obserwatorom sceny politycznej nie umknęło oświadczenie rzecznika Lecha Wałęsy: „Do tej pory ani NSZZ »Solidarność«, ani Lech Wałęsa nie podjęli decyzji w sprawie stosunku do ewentualnego zgłoszenia kandydatur na urząd prezydenta”. Początkowo nawet „Gazeta Wyborcza” mogła odnieść to oświadczenie wyłącznie do stanowiska Wałęsy wobec kandydatury gen. Jaruzelskiego. Przed wyborami, będącymi politycznym trzęsieniem ziemi, żadna inna interpretacja tych słów nie mogła być brana pod uwagę.

Niebawem wpłynął do Sejmu IX kadencji projekt ustawy o Konsultacyjnej Radzie Prezydenckiej, czyli organie opiniodawczym i doradczym prezydenta, kojarzącym się z Radą Konsultacyjną przy Przewodniczącym Rady Państwa... Na kolejnym wiecu przedwyborczym, tym razem 1 czerwca w Gdyni, Lech Wałęsa poinformował, że „Solidarność” nie opracowała jeszcze stanowiska w kwestii osoby przyszłego prezydenta. Wyraził niechęć do kandydowania na to stanowisko...

Podchody

1 czerwca odbyły się wybory, po czym nastąpił szok wywołany rozmiarem zwycięstwa opozycji i klęską listy krajowej.

Sprawa prezydenta powróciła pod nieobecność głównego zainteresowanego, przebywającego z wizytą w Wielkiej Brytanii. 11 czerwca minister Jerzy Urban, występując w Dzienniku Telewizyjnym, nawiązał do porozumienia Okrągłego Stołu. Oświadczył m.in.: „Ta umowa przewiduje, że urząd prezydenta o znacznych uprawnieniach będzie obsadzony przez PZPR. Padło nazwisko Wojciecha Jaruzelskiego. Jest to prawdopodobnie kandydatura…”.

Wypowiedź wywołała oświadczenie Janusza Onyszkiewicza: „To nieprawda” – powiedział. – „Umowa Okrągłego Stołu jest całkiem jawna i ani jej część zasadnicza (...), ani aneksy (...) nie zawierają takiego zapisu. Ustalenia Okrągłego Stołu dotyczyły tylko propozycji ilościowych w Sejmie, na mocy których koalicja rządząca ma zapewnioną większość. Oczywiste wydaje się, że tak wyłoniona większość musi w swej działalności parlamentarnej brać pod uwagę wolę polskiego społeczeństwa wyrażoną 4 czerwca. Decyzję o tym, jak zachowają się posłowie i senatorzy „Solidarności” w czasie wyborów prezydenta, podejmą oni sami po objęciu swych funkcji, w zgodzie z prawem i wolą wyborców wyrażoną na przedwyborczych spotkaniach. Nie rozumiem celu jątrzącej i niezgodnej z faktami wypowiedzi ministra Jerzego Urbana”.

Ten z kolei złożył dodatkowe wyjaśnienie: „Umowa Okrągłego Stołu ustanowiła dla koalicji większość w parlamencie wystarczającą m.in. dla wyboru prezydenta, który to urząd ma być czynnikiem ciągłości państwowej i ustrojowej. Nie czyniono też tajemnicy z tego, czyja kandydatura zostanie wysunięta, choć nie było to, rzecz jasna, bo i być nie mogło, przedmiotem umowy przy Okrągłym Stole”.

Spekulacje co do „tajnej umowy z Magdalenki” przeciął rzecznik przewodniczącego Rady Państwa, ppłk Wiesław Górnicki. Pytany o plany generała w związku ze zbliżającym się posiedzeniem Zgromadzenia Narodowego odrzekł krótko: gen. Jaruzelski nie podjął jeszcze żadnej decyzji.

Wszystko to działo się przed drugą turą wyborów, która – jak się okazało – miała ogromne znaczenie dla układu sił politycznych w parlamencie, a tym samym dla wyboru prezydenta. Przy Okrągłym Stole koalicja gwarantowała sobie 65 procent, czyli 289 mandatów poselskich, choć liczyła też na miejsca w Senacie. Wystarczyłoby to do uzyskania przez koalicyjnego kandydata na prezydenta bezwzględnej większości głosów (281) przy założeniu, że w posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego wezmą udział wszyscy posłowie (460) i senatorzy (100). Rachunki te tłumaczą również, dlaczego koalicja tak usilnie zabiegała o obsadzenie 33 mandatów z listy krajowej 18 czerwca, a nie – jak chciała opozycja – w trybie ustalonym przez nowy Sejm.

Kto tu rządzi?

Tymczasem właśnie druga tura wyborów, podczas której „Solidarność” poparła upatrzonych przez siebie kandydatów, zniweczyła całą wstępną arytmetykę. Okazało się, że posłowie partyjni to przede wszystkim kandydaci ubiegający się o wybór na własną rękę, poza instancjami, często będący z nimi w konflikcie. Pytanie, czy zechcą poddać się klubowej dyscyplinie i razem z sojusznikami utworzyć koalicję wyborcą, czy też manifestować sympatię dla „Solidarności” – odwlekło wybór prezydenta. Wciąż zresztą nie było oficjalnego zgłoszenia kandydata. Można było być pewnym: koalicja nie stanowi monolitu, w poszczególnych klubach są posłowie, których żadną siłą nie da się zdyscyplinować, zaś OKP chce na prezydenta Lecha Wałęsę.

30 czerwca podczas obrad plenum KC i klubu poselskiego PZPR Wojciech Jaruzelski oświadczył, że –mimo inicjatywy Biura Politycznego – nie zamierza kandydować na urząd prezydenta.

„Nie uchylam się – argumentował m.in. – od odpowiedzialności. Nie mam innego świadectwa poza najlepszą wolą i ciężką, bardzo ciężką pracą. Muszę jednak brać pod uwagę realia społeczne. Wiem dobrze, że opinia publiczna kojarzy mnie częściej ze stanem wojennym, a dużo rzadziej z linią reform (...)”. I sekretarz poprosił o udzielenie rekomendacji KC gen. Czesławowi Kiszczakowi.

Pierwszą, oficjalną reakcją na wypowiedź gen. Jaruzelskiego było oświadczenie klubu poselskiego PZPR, który po dyskusji podtrzymał poparcie i zwrócił się o ponowne rozważenie decyzji o kandydowaniu na prezydenta.

Trzytygodniowy okres, który trwał aż do spóźnionego o kilkanaście dni wyboru prezydenta, byt pełen dramatycznych wydarzeń, spotęgowanych pierwszymi emocjonującymi posiedzeniami obu izb, wizytą George’a Busha, ale przede wszystkim poczuciem uciekającego czasu, świadomością napiętych nastrojów społecznych, a także stanom gospodarki oraz rynku.

Utrzymywała się sytuacja patowa. Nie zmieniało jej oświadczanie Czesława Kiszczaka dla PAP, w którym uznawał gen. Jaruzelskiego za najgodniejszego urzędu prezydenta, a jednocześnie godził się jako jego ewentualny zastępca. Stanowisko Rady Wojskowej MON, która zebrała się na nadzwyczajnym posiedzeniu nie pozostawiało złudzeń opozycji: zwierzchnikiem sił zbrojnych (czytaj: prezydentem) powinna być osoba posiadająca odpowiednie kwalifikacje oraz dająca konstytucyjne gwarancje bezpieczeństwa rozwoju państwa.

Poza kandydaturami dwóch generałów żadna inna nie wchodziła więc praktycznie w grę. Z drugiej strony wstępna propozycja wysunięcia kandydata SD (najpewniej Jana Janowskiego) w przypadku przeciągającego się kryzysu przyjmowana była przez przedstawicieli PZPR wręcz normalnie, bez oburzania się i posądzania o zdradę.

Faktem jest jednak, że sytuacja w klubie Stronnictwa Demokratycznego, a także ZSL miała znaczący wpływ na trwający impas. W klubie PZPR, poza Marianem Czerwińskim, otwarcie deklarującym związek z „Solidarnością” (wybranym w I turze w Dębicy) i być może w sytuacji tajnego głosowana –poza kilkoma innymi, reszta posłów deklarowała poparcie dla generała Jaruzelskiego. Po ogłoszeniu jego rezygnacji poparcie to nawet jakby wzrosło.

Tymczasem próbne testy w SD wykazywały ok. 10 głosów przeciw, zaś w ZSL – ok. 16. I sekretarz PZPR mógł więc liczyć – orientacyjnie – na ok. 170 głosów PZPR, 17 SD, 70 ZSL, 23 (wszystkich!) członków PAX, UChS i PZKS oraz na jeden głos bezpartyjnego senatora Stokłosy. Po drugiej stronie przeważało szalę 161 głosów posłów i 98 senatorów OKP, 16 ZSL, 10 SD i kilka głosów członków PZPR.

Były to rachunki o tyle niekorzystnie dla generała, co i mylne. Zasadnicze znaczenie mógł odegrać tryb wyboru prezydenta, a konkretnie: czy kandydat może zostać przesłuchany przez każdego członka Zgromadzenia oraz czy będzie to głosowanie tajne czy jawne. W obu przypadkach spodziewano się innych skutków. Jawność na sali Zgromadzenia Narodowego dyscyplinowała w gruncie rzeczy... obie strony, a w każdym razie PZPR i OKP, oczywiście z odwrotnym skutkiem. Tajność dawała generałowi Jaruzelskiemu szanse na uzyskanie części głosów opozycji, które... straciłby być może z nawiązką we własnym klubie.

Z kolei gen. Czesław Kiszczak pozostawał zdecydowanie kandydatem nr 2 dla członków koalicji. Posłowie i senatorzy „Solidarności” zgodnie twierdzili, że w jego przypadku nie są związani dyspozycją wyborców. (Jego nazwisko nie padało w kampanii). Pozytywna opinia Lecha Wałęsy przesądzała sprawę.

Jak było ostatecznie – widzieliśmy. Wprawdzie OBOP nie bada „oglądalności” w skali ogólnopolskiej podczas wakacji, a na analizę nawet w samej Warszawie nie otrzymał zlecenia, można sądzić, że ten „dreszczowiec” obejrzały miliony Polaków. Po ostrych egzaminach obu generałów na posiedzeniach wszystkich klubów, po ustaleniach między klubami i między władzami sił koalicji (a jak się okazuje – to nie to samo), a zwłaszcza po oświadczeniu Lecha Wałęsy, który uciął dyskusję na temat kandydata spoza koalicji – Wojciech Jaruzelski zmienił zdanie. Ile przeżył, podejmując ryzyko, śledząc – jak inni telewidzowie – wielogodzinne spory o procedurę i oglądając bezradność marszałka – możemy się jedynie domyślać.

Faktem jest, że do uzgodnionego na Konwencie Seniorów scenariusza najwięcej „poprawek” wnieśli posłowie z OKP i... ZSL. Generał Wojciech Jaruzelski otrzymał ostatecznie 270 głosów, których rozkład był następujący: OKP – 1, PZPR – 171, ZSL – 54, SD – 20, PAX – 10, UChS – 8, PZKS – 5, bezpartyjny senator Stokłosa – 1. Przeciw głosowało 222 członków OKP, 1 z PZPR, 6 z ZSL i 4 z SD. Wstrzymujących się głosów było: 18 w OKP, 13 w ZSL i 3 w SD. Nieobecnych było 15 posłów (11 z OKP), a 7 reprezentantów opozycji oddało nieważne głosy. Ci ostatni mogli znać nastroje ludowców i w ten sposób ratować sytuację kandydata. Z drugiej strony po miesiącach mediacji, politycznej gry i „zwykłego”, przerażającego chaosu, w którym wszystko mogło się zdarzyć, każdy z członków Zgromadzenia Narodowego może dziś powiedzieć: to dzięki mnie! (Lub: to przeze mnie!). Prezydent „przeszedł” przecież „jednogłośnie”...

Bez względu na stosunek do osoby, a także trybu wyboru prezydenta (co mogliśmy i usłyszeć, i zobaczyć), uczucie ulgi powinno dziś towarzyszyć wszystkim. Był moment, że znaleźliśmy się „pod ścianą” – to pewne, choć niektórzy chyba nie zdawali sobie z tego sprawy. Z jednej strony granicę wyznaczała umowa Okrągłego Stołu, zakładająca ewolucyjny charakter polskich reform oraz ich bezpieczeństwo wewnętrzne i międzynarodowe, czego gwarantem ma być prezydent. Z drugiej strony cisnęła presja wyborców i konkretne zobowiązania wobec nich, poczucie wyborczej euforii i niczym nieskrępowanej wolności. Dużą sztuką było nieprzekroczenie żadnej z nich.

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną