Recenzja filmu: "Jeździec znikąd", reż. Gore Verbiński
Film jest o godzinę za długi, zaś dodatkowe zwroty akcji zamiast zaciekawiać, zaczynają nudzić.
Film jest o godzinę za długi, zaś dodatkowe zwroty akcji zamiast zaciekawiać, zaczynają nudzić.
Film ma wszelkie atuty, by stać się wakacyjnym przebojem.
Akcja filmu toczy się w kilku ciasnych wnętrzach.
Film przemawia głównie obrazami, niewiele w nim pada słów, powściągliwa narracja podtrzymuje mroczny, poetycki nastrój.
Choć to zdecydowanie słabszy kawałek familijnego kina, rodzice i tak nie powstrzymają się przed kupnem biletu.
W „Dziewczynie z lilią” wszystko zostaje ze sobą wymieszane i wrzucone do tej rupieciarni.
Lekko, bezpretensjonalnie, łamiąc wszelkie zasady obowiązujące w klasycznych dokumentach, opowiada o dziwności świata.
Atrakcją filmu są niesamowite sztuczki prezentowane przez iluzjonistów, na które patrzy się z niekłamanym podziwem.
Osobliwy rachunek sumienia 40-latków.
Film ma klasycznie przejrzystą strukturę, opowiedziany jest chronologicznie, głos zabierają w nim współpracownicy, rodzina, a nawet dwie byłe żony Allena.
Kto szuka w sensacyjnym „Transie” napięcia, raczej się zawiedzie. Ale zawrót głowy murowany.
Film ma formę reportażu uczestniczącego. Na gorąco wyłapuje infantylne wybryki wiecznie zadowolonych z siebie licealistów, ich egzaltowane emocje, wygłupy, kradzieże, rosnące poczucie bezkarności, za którymi kryje się pustka.
Całkiem obiecujący debiut, choć z zachwytami należy poczekać do drugiego filmu.