Turcja liczyła, że w przyszłym roku Unia usiądzie z nią do stołu formalnych negocjacji o członkostwo, a w 2008 r. zostanie przyjęta. Przed grudniowym szczytem w Kopenhadze Recep Tayyip Erdogan, szef Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), która niedawno odniosła miażdżące zwycięstwo nad partiami establishmentu w wyborach powszechnych, objechał 14 unijnych stolic i Waszyngton, by orędować za wpuszczeniem Turcji do Unii Europejskiej.
W USA wygłosił długie przemówienie w waszyngtońskim Center for Strategic and International Studies prof. Zbigniewa Brzezińskiego. „Unia Europejska powinna być oparta nie na jakiejś konkretnej kulturze określanej przez wiarę poszczególnych jednostek, lecz na przywiązaniu do demokracji” – przekonywał przedstawicieli amerykańskiej elity intelektualnej i politycznej. Innymi słowy, Erdogan proponuje wizję Europy jako wspólnoty wartości demokratycznych i w takiej Europie widzi miejsce dla Turcji. Liderzy Unii niby myślą podobnie, ale w Kopenhadze Turcja nie doczekała się konkretów: kazano jej czekać kolejne dwa lata na formalną decyzję o rozpoczęciu rokowań członkowskich. Zaskoczenie? – Raczej rozczarowanie – mówi ambasador Turcji w Warszawie Candan Azer. – Unia stosuje podwójną miarę. Lektura raportów unijnych oceniających przygotowanie do integracji w dziesięciu krajach zaproszonych teraz do Unii pokazuje, że gdy zaczynano z nimi negocjacje, wyraźnie odstawały one od tzw. kryteriów kopenhaskich (określających podstawowe warunki przystąpienia), a jednak negocjacje rozpoczęto. Obawiam się, że Unia znajdzie za dwa lata kolejny pretekst do zwłoki.
Turecki dyplomata daje więc do zrozumienia, że w Unii brak woli politycznej, by na serio podjąć temat członkostwa Turcji. – Jeśli Unia jest gotowa do zaakceptowania wielości kulturowej – dodaje ambasador Azer – nie powinna trzymać Turcji za progiem.