W pierwszej połowie stycznia, okresie najgorętszego kolędowania, polscy wierni przeżyli szok związany z niedoszłym ingresem abpa Stanisława Wielgusa i ta sprawa w wielu domach, choć wcale nie wszędzie, nadała ton kolędowym rozmowom ludzi z kapłanami. Czy sprawa arcybiskupa zbliżyła wiernych do Kościoła, czy z nim poróżniła? Kto zamknął drzwi przed księdzem? A kto – przeciwnie – po latach je otworzył, bo i takie przypadki się zdarzały? Co ludzie powiedzieli swojemu Kościołowi. Bo przecież kolęda to taka specyficzna okoliczność, gdy to nie wierni idą do kościoła, ale on przychodzi do nich.
W cieniu niedoszłego ingresu
– Te kilka dni, gdy zmieniały się docierające do opinii publicznej komunikaty w sprawie arcybiskupa Wielgusa, to był najtrudniejszy moment dla wiernych, a także i dla nas, księży – mówi ks. Adam Zelga, proboszcz parafii pod wezwaniem błogosławionego Edmunda Bojanowskiego przy ul. Kokosowej na warszawskim Ursynowie-Wolicy. Jego parafianie to praktycznie przekrój polskiego społeczeństwa: od mieszkańców zamkniętych, strzeżonych osiedli, domków jednorodzinnych, peerelowskich i całkiem nowych bloków, aż po chłopskie zagrody. – Ludzie przeżywali to jako ogromny dramat. Dwie starsze panie, które odwiedziłem w piątek 5 stycznia, żaliły się: kilka dni temu arcybiskup kłamał, ale przyparty do muru przyznał się. I pytały płacząc mi w rękaw sutanny: i on ma być naszym duszpasterzem?
Panie były zgorszone: Mój ojciec – mówiła córka – dziesięć lat siedział w więzieniu i niczego nie podpisał. – Wiernych powalały nie publikacje, nie krzyczące tytuły „Arcykapuś” czy stwierdzenia publicysty katolickiego „Ksiądz arcybiskup łże”.